Wszystkie posty w kategorii: “Góry – druga ścieżka

Góry to ścieżka zewnętrzna. Nie warto rezygnować ze swoich pasji. Wędruję pomimo ograniczeń, wędruję ze zwyrodnieniami kręgosłupa, wędruję z endoprotezą stawu biodrowego. Radość jest większa niż ból. A czasem powoduje, że ból znika.

Test gorczański

Dwa lata po skomplikowanym złamaniu nogi wciąż jeszcze noszę w kolanie płytkę i sześć śrubek. Nie przeszkadza mi to w wędrowaniu po górach. No, może poza jednym: na razie nie chodzę z pełnym obciążeniem. A o „jedynym słusznym” wędrowaniu z namiotem mogę jedynie pomarzyć. I nagle… telefon. Buga, moja córka, (prawie już) kwalifikowana przewodniczka beskidzka:

-Mamo, pojedziesz ze mną w góry z namiotem? Na 2-3 dni, mam mało czasu. Będę nosić namiot i jedzenie na obiady – dodaje – Ty weźmiesz śpiwór, karimatę dla siebie, coś na śniadania… i 3 litry wody.

-Jasne! – mówię natychmiast, starannie uciszając ludzika w mojej głowie, który powtarza:

-Z rozwalonym kolanem i chorym kręgosłupem???? Nie dasz rady!

O protezie biodra i połatanej klatce piersiowej przez grzeczność nie wspomina.

Ćśśś… Omawiamy szczegóły. Wybór pada na Gorce. I rzucam się w wir przygotowań.

Kupuję ostatnie miejsce w wagonie sypialnym. Buga musi zadowolić się miejscem do siedzenia. Żeby zmniejszyć ciężar plecaka zamawiam super lekki śpiwór. Ostatni zakup to letnia kurtka z porządną membraną. Obie rzeczy bandycko drogie, ale przecież jadę na TEST GORCZAŃSKI!

Wieczorem spotykamy się na dworcu. Jest koniec czerwca, mimo późnej pory wściekły upał. Próbuję jeszcze zorganizować dla Bugi miejsce do spania, ale konduktor kręci głową. Nic nie ma.

Trudno. Pakuję się do swojego przedziału. No tak, jest sobotni wieczór, a pociąg jedzie z Gdańska. Przedział sypialny zajmują 2 potężne walizy i mniejsze torby w dużej ilości oraz dwie właścicielki tego towaru. Z trudem znajduję miejsce na swój plecak i wspinam się na górne łóżko. Nadal kosmiczny upał. Śpię dosyć krótko. Pierwsza pobudka nad ranem w Krakowie: głosy, tupanie, turkot przetaczanych walizek… Potem o 4.30 dzwoni budzik. Moje współlokatorki wstają, zbierają się do wyjścia… i łykają coś na dobry początek dnia. Czuję zapach mocnego alkoholu wysokiej jakości. Wysiadamy o szóstej w Nowym Targu. Tuptamy na dworzec autobusowy. Czekając na autobus jemy śniadanie i omawiamy plan wędrówki. Buga przed egzaminem chce poćwiczyć chodzenie na azymut.

-Wchodzimy na Runek – pokazuje – potem na przełaj przez las schodzimy na Ochotnicę. Przecinamy szosę, o, tędy, wbijamy się znowu w góry i śpimy gdzieś pod Jaworzyną Gorczańską.

Starannie uciszam ludzika. Jest nasz bus. Wysiadamy w miejscowości Dębno. Oglądamy przepiękny, drewniany kościół – i w drogę! Upał coraz większy, mimo wczesnego ranka. Przechodzimy przez most nad Dunajcem, wspinamy się drogą przez wieś Huba. Nad wodami zalewu błękitnawe, potężne Tatry.

Uff, wreszcie las, trochę chłodniej. Z ulgą zanurzamy się w cień buków. Łapiemy idący grzbietem czerwony szlak czyli GSB. Wspinamy się na Runek Hubieński, potem na właściwy Runek. Chwila odpoczynku, przekąska… i zaczynamy marsz na azymut stromo w dół przez las. Staram się zobaczyć , gdzie stawiam lewą nogę, ale w gąszczu jeżyn i malin nie jest to możliwe. Ludzik głęboko upchnięty siedzi cicho, ale stąpając w nierównym terenie czuję w kolanie ukłucie bólu, potem drugie, trzecie… Trzeba było wziąć ortezę – przemyka mi przez głowę, ale na myśl o tym ciężkim, niewygodnym sprzęcie wzdragam się. Pełznę dalej. Kolano coraz bardziej płacze, zwalniam. Buga zatrzymuje się, patrzy na mnie bystro. Ogląda mapę.

-Tu zaraz powinna być droga. Idziemy!

Wiem, że chciała chaszczować, doceniam tę zmianę planów. Na drodze, stromej, ale przewidywalnej, kolano od razu uspokaja się. Docieramy do pięknej polany. Już widać dolinę Ochotnicy i zbocza wznoszące się po przeciwnej stronie. Zalegamy w cieniu na miękkiej trawie. Buga pogrąża się w analizach trasy, a ja… w błogim nicnierobieniu. Pojawia się wszędobylski motyl, niezwykły, w czarno-białą kratkę. Uparcie próbuje siadać na naszych rękach, głowach… nawet na mapie.

Ruszamy. Już Ochotnica i kumulacja upału. Idziemy asfaltem. Domy, domy, upał… brrr. Żadnej drogi idącej „o, tędy” w bok. Kończy się Ochotnica Górna , zaczyna Dolna. Wreszcie droga prowadząca w boczną dolinę. Tu już nieco chłodniej, ale nadal wściekle gorąco. Wędrujemy doliną potoku w górę. Domy coraz rzadsze – i coraz ciekawsze. Pomiędzy klockami i wariacjami na temat dworku pojawiają się drewniane budowle z bali, solidne, zwykle piętrowe. Obok potężne stodoły, wszystko z drewna. Coraz wyżej. Wreszcie kończy się wieś, a potok staje się maleńką strugą. Las obejmuje nas ramionami. Jak to dobrze. Docieramy do stromej, wysoko położonej polany. Bujna trawa, wokół zielenią się modrzewie. I piękny widok: kosmaty grzbiet Runka, na którym przecież dzisiaj byłyśmy.

Jestem w tym stadium zmęczenia, w którym pojawia się euforia i lekki odlot:

– Piękna polana! Tak piękna, że mogłabym tu umrzeć!

Buga patrzy na mnie przestraszona. Wyjaśniam, że nie mam zamiaru umierać, jeszcze nie. Po prostu chciałam wyrazić swój zachwyt.

Podchodzimy dalej. Stromizna pomału wypłaszcza się. Mijamy bokiem szczyt Jaworzyny – i oto kolejna polana. Za to właśnie kocham Gorce, za te niezwykłe oczy polan, łysiny w sierści lasu. Lekko strome zbocze, częściowo skoszona bujna łąka i powalający widok na Tatry.  Dwa szałasy, jeden, położony w górnej części polany, tuż pod bukowym lasem, częściowo ukryty za rzędem brzóz. Tu przenocujemy. Zielony szlak powinien być tuż tuż, na krawędzi lasu.

Z rozkoszą zalegam na trawie. Mimo późnej pory upał nie maleje, ale w cieniu jest całkiem przyjemnie. Buga rusza po wodę. Jest daleko, prawdopodobnie wróci za godzinę. Ale wraca… po chwili.

-Trochę wody jeszcze mamy – oświadcza. Na kolację wystarczy. Śniadanie zjemy na bazie pod Gorcem, tam jest źródło. A myć się nie będziemy!

I dodaje:

-Wróciłam, bo wyglądasz na bardzo zmęczoną, nie chciałam Cię samej zostawiać.

No dobra, mycia nie będzie, ale będzie kolacja. Zbieramy drewno na ognisko. Buga rozpala je z wielką wprawą.

Po chwili już wcinamy jajecznicę z kurkami, papryką i pomidorami. Do tego herbata. Pyszności!

Buga w kilku ruchach rozstawia namiot. Potem siadamy wśród wysokich traw, gawędzimy leniwie patrząc, jak zapada zmierzch. Zębata grań Tatr zmienia kolory, niebo powoli ciemnieje.

Pora spać. Jeszcze na chwilkę skok do bukowego lasu. Jest już zupełnie ciemno, zapalam czołówkę. I nagle błysk światła na ściętym pniu! Podchodzę bliżej: to nie szkiełko, to świetlik. A konkretnie świetliczka. Po chwili zjawiają się skrzydlaci panowie. Zachwycające latarenki tańczą wokół. Z zalem wychodzę na polanę, ale tam trwa ten sam spektakl. Trudno oderwać od niego oczy, ale pora spać.

W nocy przetaczają się dwie burze. Rano powietrze jest ciężkie i parne. Będzie lać. Zwijamy wszystko. Łapiemy zielony szlak, który rzeczywiście biegnie na krawędzi polany. Docieramy na bazę pod Gorcem. Cóż za wypas!

Wiele lat temu spędziłam sporo czasu na bazach namiotowych, nawet prowadziłam jedną z nich. Mieliśmy stare wojskowe namioty, tak zwane enesy, w każdym wielka prycza na 7-15 osób. Gotowało się na ognisku. Wiata kuchenna i prymitywny gliniany piec były absolutnym luksusem.

A tu: no, proszę! Kuchenna wiata-namiot. Osobne stanowiska ze zbiornikiem wody do mycia garów i mycia się. Zgrabne czteroosobowe namioty do wynajęcia. Kompostownik.

Buga pędzi do źródła. Szykujemy śniadanie. Pożeramy szybko, zostawiamy plecaki na bazie i ruszamy na Gorc. Deszcz już wisi w powietrzu. Szlak prowadzi przez malowniczy las pełen jagód. Na szczycie wieża. Chłoniemy widoki. Jest już sporo chmur, ale na szczęście nie zasłaniają wszystkiego.

Schodzimy w pośpiechu na bazę i w drogę! Malownicze polany na grzbiecie, jedna po drugiej. W pobliżu wiaty-kapliczki zaczyna lać. Zakładamy kurtki, stuptuty, starannie chronimy plecaki i ruszamy. Leje równo. Podnosi się mgła. Schodzimy zielonym szlakiem na Ochotnicę. Buga, jak to Buga, proponuje wariancik leśno-polną drogą. Leje cały czas. Wariancik kończy się na środku bujnej łąki z trawą po pas. Stanowczo odmawiam dalszej drogi. Żaden goretex nie wytrzyma rąbania się przez mokrą trawę. Wycofujemy się. I znów lądujemy na asfalcie w Ochotnicy. Na szczęście deszcz trochę mniejszy. Ale za to idziemy pod górę.

Łapiemy znów zielony szlak, wspinamy się na grzbiet, z którego zeszłyśmy wczoraj. Wreszcie kończy się Ochotnica – i kończy się deszcz. Podchodzimy stromo pod górę przez błoto i parujący wilgocią las. Buga proponuje zmianę planów. Miałyśmy spać na dziko w ładnym miejscu gdzieś w pobliżu grzbietu. Ale wszystko jest kompletnie mokre. Ma padać w nocy – i ma padać jutro. Decydujemy się wydłużyć trasę i dotrzeć do bazy namiotowej pod Lubaniem. Już grzbiet. Mglisto, ale na szczęście nie pada. Czuję narastające zmęczenie do tego ból szyi, prawej łopatki i barku.  Tuż pod szczytem Lubania podejście wybitnie tatrzańskie: strome, z mnóstwem osypujących się kamieni. Szyja i łopatka robią totalny strajk. Ból narasta skokowo.

-Muszę odpocząć.

Buga patrzy bystro na mnie:

-Mamo, wezmę Ci plecak!

-Nie, wejdę sama. Tylko daj mi chwilę.

Robię trochę ćwiczeń rozluźniających obręcz barkową, kilka ruchów szyją… Na szczęście nie pada. No to w drogę! Baza na Lubaniu jest również wypasiona. Prawdziwa wiata z piecem. Zbiornik do mycia. I zgrabne namioty-czwóreczki z podłogą i materacami. Zostawiamy plecaki, wspinamy się na wieżę widokową. Chmury kłębią się nad górami, granatowe, groźne, między nimi prześwitują pasma  nieba złotawe od zachodzącego słońca. Na bazie rozbijamy namiot na mokrej trawie. Buga wykonuje kulinarny popis: spaghetti z pesto. Potem kolejna rozkosz: ciepły prysznic! Wystarczy tylko zanieść wiaderko z ciepła wodą do przemyślnie zbudowanej kabiny w krzakach. Jest nawet prysznicowa słuchawka. Zasypiamy szczęśliwe przy akompaniamencie piosenek masowego rażenia w wykonaniu harcerzy. Budzi nas deszcz. Lało całą noc i nie zamierza przestać. Łopatka, szyja i kręgosłup piersiowy płaczą głośno. Muszę poćwiczyć jogę.

Nie wzięłam maty, ale od czego inwencja? Spuszczam powietrze z karimaty i szukam jakiegoś suchego fragmentu. Mijam wiatę. Harcerze trudzą się rozpalając pod kuchnią. Super, będzie wrzątek! Wędrując w deszczu znajduję namiot z napisem „Świetlica”. Wewnątrz stół, ławy, planszówki, na podłodze błoto z resztkami trawy. No trudno. Przynajmniej nie pada na głowę. Ćwiczę czując z ulgą, jak ból zmniejsza się, a wreszcie znika. Wracając zerkam pod wiatę. Harcerze wciąż usiłują rozpalić pod kuchnią. Hmmm…

Buga już pełza wewnątrz namiotu pakując rzeczy. Opowiadam o wysiłkach harcerzy.

-Mam butlę! – odpowiada. Bingo! Idziemy do namiotu-świetlicy. Harcerze nadal w akcji. Po śniadaniu znów zerkamy na wiatę kuchenną. Pojawia się zaspana obsługa bazy i przejmuje inicjatywę w rozpalaniu ognia. Ale my już mamy brzuszki najedzone, napojone ciepłą kawą i herbatą.

W deszczu ruszamy do Krościenka malowniczą ścieżką w dół. Małe świerczki, krzaki jagód i malin. To na pewno widokowa trasa, ale teraz króluje mgła. Piękny bukowy las. Buty zupełnie przemokły, ale co tam! Tuż przed Krościenkiem przestaje padać. Chmury podnoszą się. Nareszcie coś widać. W Krościenku słońce! Zdejmujemy z siebie warstwy mokrych rzeczy. Buga nieomylnie wyszukuje najlepszą knajpę. Kiedy siedzimy czekając na pierogi, podsumowuje naszą wędrówkę:

-Pierwszy dzień: 21 GOTów, drugi: 27. Dzisiaj 14.

Pękam z dumy. Test zaliczony.

Miejsce naszego noclegu. W tle Tatry
Widok z Lubania. Morze gór… i morze chmur

Wasielka (Czerwony Kapturek)

Drugi dzień w Gorcach, tuż po Świętach Bożego Narodzenia. W pierwszy dzień Świąt – podróż. Drugi – piękna wycieczka na Turbacz: słońce, śnieg, lekki mróz… bajkowo. Mój partner czyli Guguy podejrzanie długo schodzi, narzeka na brak siły. Na kwaterze pada na łóżko. Czuć, że ma gorączkę. Nie mamy zasięgu, ale jest wifi. Sprawdzam najbliższą aptekę: punkt apteczny w Porębie Wielkiej, 3,7 km. Pikuś.

Następnego dnia Guguy w totalnej malignie. Gorączka, kaszel. Nie ma zasięgu telefonu i nie ma też prądu. Stopniowo ogarniam rzeczywistość. Odpalam kuchenkę gazową za pomocą ostatnich dwóch zapałek. Wyrywam z łóżka gospodarza, żeby naprawił prąd. Sukces!

Ruszam do punktu aptecznego. Na wszelki wypadek biorę plecak z górskim wyposażeniem, termos i kanapkę. Może uda się wrócić przez góry? Jest tam szlak imienia Orkana… zobaczymy.

-Idź w góry – jęczy Guguy – nie przejmuj się mną…
-Nie ma mowy! Najpierw apteka! Może wrócę górami.
Docieram do przystanku i zanim zdążyłam rzucić okiem na rozkład jazdy, zatrzymuje się samochód i miły głos pyta:
-Może panią podwieźć? Jadę do Mszany.
Oczywiście korzystam z okazji. Uprzejmy kierowca podwozi mnie pod sam punkt apteczny, który okazuje się nieźle zaopatrzoną mini apteką. Kupuję, co trzeba. Wysyłam pocieszającego smsa (licząc, że dotrze). Wyruszam!

Szlak wiedzie przez centrum Niedźwiedzia (tak nazywa się ta część Poręby), a potem dość stromo pomiędzy domami w górę. Słońce, lekki mróz. Nie ma nikogo poza wiekowym turystą, który z plecaczkiem i laską bardzo pomału wędruje drogą. Dalej już pola, łąki, śnieg, cisza. Ostre słońce, w cieniu przenikliwy, błękitnawy chłód. Nie znam Gorców, nie umiem nazwać szczytów, które w kolejnych odsłonach pojawiają się przede mną. Po prostu idę, wchłaniam. Stromą drogą przez las dochodzę do kolejnego przewyższenia. Widzę Orkanówkę – drewniany dom-muzeum Władysława Orkana. Przez chwilę myślę, czy jej nie zwiedzić. Ale nie… góry wołają. No i mam lekarstwa dla chorego. Jak ten Czerwony Kapturek…

Na grzbiecie osiedle Zagronie. Kilka prawdziwie wiejskich domów, psy, kury, swojskie zapachy. I rozwidlenie szlaków. W prawo na Koninki, gdzie leży mój chory, w lewo – na Turbaczyk i Turbacz. Waham się. Nie ma jeszcze dwunastej. Decyduję się pójść kawałek, KAWAŁEK w góry. Ruszam ostro. Jeszcze kilka domów – i wchodzę w ponury las świerkowy. Zbyt gęsto posadzone drzewa walczą ze sobą o światło i przetrwanie. Dominuje smutek i cisza. Wreszcie uff! Pojawiają się jodły, modrzewie i buki. Niektóre zachwycająco wielkie. Cudowne mchy i paprocie, dekoracyjnie pocukrzone śniegiem. Prawdziwa puszcza karpacka! Zjadam szybko kanapkę – i w górę! Czerwony Kapturek szedł do babci jak najkrótszą drogą… Z lekkim niepokojem postanawiam dojść tylko do szczytu Wasielka. Trudno, słynną polanę Łąki i Turbaczyk zobaczę następnym razem. Coraz stromiej, sporo śniegu, coraz więcej strzelistych pięknych drzew. Wreszcie szczyt. Szybko zaczynam schodzić. Już ponury świerkowy las – i Zagronie. Zasuwam asfaltem w dół. Droga wije się malowniczo. Zanurzam się w przestrzenną mapę, którą jeszcze niedawno oglądałam z góry.  Lasek, coraz więcej domów… schodzę w dolinę. Na jednym z podwórek kobieta w fartuchu wynosi łopatę dymiącego popiołu. Ma piękne, siwe, falujące włosy.

-Dzień dobry! – wołam
Patrzy na mnie zdziwiona. Chyba nieczęsto wita się z turystami. W końcu uśmiecha się i mówi:
-Dzień dobry! Spacerek?
-Taak.
Co mam powiedzieć? Że to transport medyczny? Nowoczesna misja Czerwonego Kapturka?

Raźnym krokiem docieram na kwaterę. Syrop, aspiryna. Będzie dobrze!

Droga na Wasielkę. Piękne jodły i modrzewie

Test beskidzki

Tego lata nie było samotnej wędrówki. Nie było żadnej wędrówki. Po skomplikowanym złamaniu nogi walczyłam. Fizycznie: o każdy krok. O zmniejszenie koślawości kolana (po operacji noga utraciła oś). O pierwszy kilometr. O pierwsze dziesięć. Mentalnie: z opiniami specjalistów („konieczna jest proteza kolana”, „takie złamanie się nie zrasta”, „przejdzie pani dwa kilometry i będzie pani wyć z bólu”). Przełom nastąpił w momencie, kiedy postanowiłam: BĘDĘ CHODZIĆ PO GÓRACH. Dwa kilometry, ale będę. I zobaczymy, jak z tym wyciem…

Pierwszy test, tatrzański, 10 miesięcy po wypadku, zaliczony. Pora na test z obciążeniem. No i zbliżają się moje urodziny. Piękna szóstka z przodu. Z dreszczem radości i niedowierzania zaczynam planować wyjazd w góry. A myślałam, że już nigdy w życiu… Przejście nie może być za długie. O, proszę bardzo: 10 km. Bez śpiwora i jedzenia. Lżej już nie można…

Bukuję spanie w Farfurni. To jedno z tych magicznych miejsc w Beskidzie Niskim. Piękny dom, poetyckie jedzenie, mili gospodarze. A w pobliżu dwie moje wielkie miłości: Cergowa i Petrus. Dojeżdżam do Iwonicza Zdroju. I w drogę! Emocje buzują! Koniec marca, dobra pogoda. Orteza na nodze. Schodzę do Lubatowej, przemierzam znajome uliczki, mijam sklep, gdzie zwykle rytualnie popijam kefir. Tym razem kupuję soczek. Jakoś to idzie. Noga działa dobrze, ale plecy i szyja już płaczą. Idę bardzo wolno. To przecież test.

Przepełzam przez Lubatową. Stromą drogą coraz wyżej, na przełęcz. Jest! Wreszcie profil Cergowej nad subtelną płowo-zielonkawą  płaszczyzną łąk. To marzec, trawy jeszcze śpią albo powoli się budzą. Ale śniegu już nie ma. Schodzę z przełęczy. Zbiera się na deszcz. Już Zawadka Rymanowska. Drewniane łemkowskie chaty, na łące pierwiosnki… Mogę iść skrótem przez łąki, ale wymaga to dość stromego wejścia i zejścia. Rezygnuję ze względu na kolano i pełznę dalej. Mam jeszcze ze dwa kilometry, kiedy zaczyna padać.  Kiedy docieram na miejsce, już leje. Wchłania mnie atmosfera tego domu, swojskie drewniane meble, ręcznie robiona ceramika, książki…Pożeram wspaniałą obiadokolację i zasypiam pełna emocji. Jutro Petrus!

Następny dzień to wigilia moich urodzin. Lało całą noc i nie chce przestać. Prognozy mówią, że ma przestać, tylko różnią się co do godziny. Ruszam. Deszcz mnie nie zatrzyma!

Decyduję się iść skrótem. Z Farfurni od razu przez łąki wzdłuż krawędzi lasu. Na drodze wielkie błoto, ale łąka jest nieco suchsza. Deszcz zmniejsza się. Dochodzę do miejsca, gdzie droga skręca w las. Ups… Droga jest po liftingu. Teraz to podwójny głęboki rów wypełniony szarym błotem o konsystencji śmietany. Po bokach piętrzą się stosy gałęzi i zwalone pnie. I ja mam się przez to rąbać? W ortezie i ze źle zrośniętą piszczelą??? Decyduję się trawersem dojść do szlaku. Przecież nie będę wracać… Trawers polega na przejściu przez łąki, pokonaniu stromego zbocza, strumienia, gęstych krzaków. Łapię drogę, która doprowadza mnie do szlaku. Pełna dumy wędruję dalej. Deszcz przestał padać, ale nadal pochmurno.

I… trafiam na pobojowisko. Gdzie ten szlak? Gąszcz zwalonych pni, gałęzie, kolejny podwójny rów ze śmietaną. I jeszcze jeden, i jeszcze… Nie mam ze sobą kompasu, próbuję utrzymać kierunek posługując się mapą i intuicją. Pokonuję pierwszy rów rzucając gałęzie na środek. Skok – udało się. Rąbię się przez stosy pni. Drugi rów, trzeci… Skaczę coraz odważniej. Przecież, u licha, ten obszar zrywki musi się skończyć! Wreszcie jar potoku. Czyli pokonałam tak nieduży kawałek? Ruszam dalej. Skok, wspinaczka po chybotliwych pniach… Idzie mi coraz lepiej. Docieram do miejsca, które wydaje mi się końcem zrywki… i widzę kolejne stosy gałęzi i rowy ze śmietaną. O szlaku mogę tylko pomarzyć. Patrzę na zegarek. Już dawno powinnam być na szczycie. Odpuszczam. Wracam próbując znaleźć mniej zniszczony  fragment lasu i zejść bokiem. Ale rowy ze śmietaną są wszędzie. Porządnie zmęczona docieram na skraj łąk.

Mam jeszcze trzy godziny do obiadokolacji. A więc – Kamianka, nieistniejąca wieś. Miejsce, z którego wywieziono rodowitych mieszkańców, Łemków – i żaden z nich nie powrócił. Tajemnicze, zarośnięte lasem. Ruszam. W butach sucho, ale od kolan w dół jestem pokryta grubą skorupą wilgotnej szaro-beżowej gliny. Liczne próbki mam tez na kurtce i plecaku, trochę we włosach. No dobra, wykruszy się. A ja będę mieć cudowny spacer.

Przechodzę znów obok Farfurni, potem przez przysiółek Abramów, gdzie straszą ruiny pegeeru i suche badyle barszczu Sosnowskiego. Resztki cmentarza. I z dreszczem emocji wchodzę do nieistniejącej wsi.

Droga co chwilę przekracza potok, dość wezbrany po deszczu. Hm, znowu skoki? Jak test, to test! Ale przynajmniej nie w rzadkim błocku.

Dolina rzeczywiście przepiękna. Mnóstwo starych drzew. Wierzby snują swoje opowieści. Jesiony, buki. I akacja… skąd się tu wzięła?! Skacząc pomagam sobie chwytem za gałąź i jeden z kolców zostaje mi na pamiątkę. Jest też błoto. Tym razem czarne jak smoła.

Pora wracać. Chwilę odpoczywam chłonąc dzikie piękno tej doliny. Czeka mnie jeszcze seria skoków przez potok. I… niespodzianka. Wracając dostrzegam z boku coś kolorowego. Papierki po cukierkach? Nie. Wawrzynek wilczełyko, rzadka roślina. O tej porze roku nie ma liści, tylko intensywnie różowe kwiaty. Pełna radości ruszam dalej. Cóż za prezent!

Już Farfurnia. Na oczach zdziwionych turystów zeskrobuję z siebie kilogramy wilgotnego błota w dwóch kolorach. Test zaliczony. A jutro Cergowa!

Moja trasa czyli rów ze śmietaną
Wejście do Farfurni. W tle Cergowa

Bania Szklarska (Luzik)

To miał być luźniejszy dzień. Poprzedni minął na wędrówce w deszczu przez grząskie błoto, chaszcze i rwące potoki. Oczywiście na ciężko. Na dodatek moje hiper-super buty turystyczne puściły na szwie. Czyli mimo membrany i tak wlewało mi się do środka. Dotarłam na miejsce, buty mokre, ale dusza szczęśliwa. Sucho i niebiański obiad. Czego więcej mogę pragnąć?

Rankiem wyruszam na ten luzik na lekko. Ma już nie padać, ale wszystko wokół porządnie mokre. Chaszcze i trawy rzetelnie podlane. Nocuję w Daliowej, Siedlisko Zakucie. Kilka ciekawych miejsc w zasięgu. Kusi mnie dolina Kamianki, nieistniejąca wieś kompletnie zarośnięta lasem. Ale mam dziurawe buty, a deszcz padał całą dobę. Decyduję się na widokową Banię Szklarską. Chcę znaleźć wejście ścieżką dydaktyczną. I stary łemkowski cmentarz w Szklarach. I może jeszcze zdążę zahaczyć o Kamiankę?

Wyruszam. Pochmurno, ale ma nie padać. Wędruję szosą w stronę Jaślisk, potem Traktem Węgierskim w górę. Nade mną krążą orliki krzykliwe. Poza tym cisza. Widoki coraz rozleglejsze. Mijam Szklary, wędruję stromo żwirową drogą w dół, potem w górę. Zagłębiam się w las. Chaszcze pomału wysychają. Ścieżka prowadzi coraz stromiej, przez krzaki dojrzałych jeżyn (tu oczywiście przystanek co chwila), aż na pokryty trawą szczyt.

Trawy falują. A przede mną znajome towarzystwo: potężny Petrus i jego młodszy brat Dił Szklarski. Charakterystyczny profil Cergowej. Ostra, Hyrowa, Siwce, Popowe Polany… Prawie wszystkie, poza Ostrą, schodzone moimi cierpliwym stopami.

Wychodzi wreszcie słońce. Kładę się i pogrążam w nicnierobieniu.

Po jakimś czasie chłód i cień .No tak, zbliża się niezła chmura. Góry nie czytały prognozy… Bania jak to bania, prawie nie ma drzew. Decyduję się zejść do schronu na przełęczy. Schodzę szybko, docieram do zrywkowej drogi wypełnionej po brzegi błotem o konsystencji śmietany. Na brzegach plątanina pokrzyw i zwalonych drzew. O nie, znowu zamoczę buty! To już lepiej zmoknąć, mam przecież kurtkę.

Wracam na szczyt. Okazuje się, że chmura popędziła na wschód. Polała Daliową i Jaśliska, do mnie deszcz nie dotarł. Zjadam coś i w dobrym nastroju schodzę poszukać cmentarza. Po drodze łania z małym, już podrośniętym, to przecież sierpień. Łania zmyka. Młode przez chwilę ma ochotę zapaść w trawy, potem decyduje się dołączyć do matki w kilku pięknych, długich susach, wybijając się z dwóch nóg naraz. Jak te gazele w Afryce…

Schodzę coraz niżej. Zero ścieżki, tylko zarośla, stare drzewa owocowe. Niewyraźne znaki namalowane rzadko na pniach. Jest! W niedużym lasku pośród pni majaczą kamienne krzyże. Półmrok i cisza. Hospody pomyłuj…

Płoszę jeszcze kozła. Oddala się, z irytacją poszczekując gardłowym głosem. Jest u siebie, a tu ktoś zakłócił jego spokój.

Podchodzę z powrotem trawiastym zboczem i łapię ścieżkę schodzącą na Szklary. To dziwna wieś: szczątki pegeeru i kilka bloków obwieszonych antenami satelitarnymi. Dzieciaki jeżdżą wokół na rowerach i hulajnogach, przyglądają mi się ciekawie.

Nie zdążę już na Kamiankę. Nie mam też ochoty wracać szosą. Postanawiam przejść łąkami do doliny potoku. Powyżej biegnie droga wprost na Daliową. Trzeba tylko przedostać się przez strumień otoczony wąskim pasmem lasu.

Schodzę na przełaj przez łąki. Na szczęście niedawno koszone, trawa trochę podrosła, ale da się iść. No i nie zepsuję nic rolnikom. Zdeptana wysoka trawa nie da się porządnie skosić.

Brzeg lasu otaczającego potok jest zbitą ścianą chaszczy: maliny, jeżyny, pokrzywy i młode drzewka. Nie chce mi się przez to rąbać. Próbuję kilka razy, wędrując wzdłuż ściany drzew. Las ma swoje półwyspy i zatoki, trasa wydłuża się coraz bardziej. W jednym miejscu udaje mi się przepchnąć przez krzaki, ale jar potoku jest tak stromy i głęboki, że odpuszczam. Po drodze widzę jeszcze kilka saren.

I nagle… cud!  Coś sporego i brązowego wskakuje na drzewo tuż przede mną. Obejmuje pień łapami i patrzy na mnie nieufnie. Brązowa sierść, żółtawy śliniaczek pod brodą. Pyszczek kocio-miśkowaty. Kuna leśna w całej okazałości!. Patrzymy na siebie z bliska. W końcu zwierzę dość niezdarnie wspina się po cienkim pniu. Chwilę buja się niepewnie na wiotkich gałązkach i przeskakuje na drzewo po drugiej stronie wąwozu. Schodzi niżej i patrzy na mnie z tryumfem: no i co mi teraz zrobisz? Złazi na ziemię, oddala się w las, wciąż zerkając nieufnie, czy nie przeskoczę przez wąwóz w ten sam sposób.

Pełna radości wycofuję się na łąki. Dla tego widoku warto było wpakować się w gęstwinę!

Meandruję dalej. Zaczynam czuć zmęczenie. Widzę szosę, która kusi: przestań się wygłupiać, wracaj!

O nie! Pokonuję mniejszy jar bocznego dopływu. Porządnie już zmęczona wspinam się łąkami. Wreszcie docieram do głównego potoku. Płynie głębokim jarem. Strome ściany ze skośnie ułożonych szarych łupków: flisz karpacki w całej okazałości. Pokonuję śliskie łupki i chaszcze powyżej. Znów łąka. Podchodzę pełna nadziei. Gdzie ta droga?

Jeszcze kilkadziesiąt metrów w górę i… jest! Mam ją pod stopami. Biegnie kolejnym jarem głębokim na trzy metry. Strome ściany z łupków przetykanych mchem, gdzieniegdzie paprocie. Wszystko razem wygląda jak realizacja firmy zajmującej się nietypowymi aranżacjami zieleni. Zejść się nie da, można najwyżej zeskoczyć. Tu i tam widać ślady. Ale sarny i jelenie nie miały endoprotezy. Cofam się wzdłuż krawędzi, wreszcie znajduję zejście. Uff. Wędruję kamienistym szlakiem. Po jakimś czasie wąwóz wypłaszcza się. Jeszcze tylko kolejny skok przez potok – i pojawiają się domy. Daliowa.

A tam wita mnie piękny uśmiech pani domu i kolejne vege pyszności. Jestem w raju!

Widok z Bani Szklarskiej. Króluje Cergowa. Przed nią jej młodsze rodzeństwo
Wąwóz z paprotkowymi aranżacjami

Bukowica 3 (Deszcz)

Ta góra urzekła mnie, odkąd usłyszałam jej nazwę. Byłam na niej już kilka razy i moja fascynacja cały czas się powiększa. Bukowica nie jest wysoka ani stroma. Jest za to długa. Wije się dzikim, kosmatym grzbietem we wschodniej części Beskidu Niskiego. Wierzchołek położony najbardziej na wschód to Tokarnia. Już nie zalesiony, widokowy, porośnięty kępami krzaków i kwitnącą wierzbówką.

Ta wyprawa wzięła się z marzenia, żeby przejść całą Bukowicę za jednym razem. Teraz macie prawo prychnąć i wzruszyć ramionami. Też coś! Wiedzie tamtędy Główny Szlak Beskidzki czyli GSB. Jeśli przejdziesz nim od Wołosatego do Ustronia (ponad 500 km), i zmieścisz się w 21 dniach, czeka cię sława, chwała i diamentowa odznaka GOT. Ostatnio pojawiło się sporo ludzi, którzy „robią” GSB. Mają podręcznik, aplikację, która wszystko im podpowiada. Idą z nosem w telefonie. Hmmm…

Dla mnie, przy moim problematycznym kręgosłupie i sztucznym biodrze, ta opcja nie wchodzi w grę. Wiec pocieszam się, jak mogę. Cała Bukowica plus schaszczowanie w dolinę Rzepedzi to właśnie coś dla mnie! Zwłaszcza to zejście na dziko.

Nocuję w Puławach, przy zachodniej krawędzi pasma Bukowicy. Pogoda niestety taka sobie. Łażę na lekko cały dzień w deszczu, nakręcam się, że następnego dnia już wyruszę! Przejdę całą, całą Bukowicę! I jeszcze ta chaszczówa…

Wieczorem dzwoni Guguy czyli moja połówka. Jak zwykle martwi się o mnie.

– Nie mam dla Ciebie dobrych wiadomości. Ma lać od 9 do 18… A jaką trasą idziesz? Cooo? Taki kawał? I końcówka bez szlaku??? W deszczu??? Zwariowałaś? Nie dasz rady!

-Na mapie jest ścieżka, która schodzi od chaty w Przybyszowie w dolinę Rzepedzi – mówię – Zresztą zapytam w tej chacie.

Guguy jeszcze przez chwilę wylewa swoje zmartwienia.

– No to przynajmniej wyjdź wcześnie rano! Trochę mniej zmokniesz!

Mówię, że chcę już iść spać i rozłączam się. Ufff….

Bohatersko wstaję o 5. Joga, śniadanie, pakowanie. Starannie zabezpieczam wszystko przed deszczem. Wyruszam o 6.30. Gęsta mgła, ale nie pada. Za to potężne błoto, jak to na Bukowicy. Wędruję w ciszy, w nierealnym świecie. Drzewa wyłaniają się przede mną jak duchy. Może zobaczę jakieś zwierzę? Ale nic się nie dzieje.

Pławię się w samotności i ciszy. Wędrując wchodzę w subtelną interakcję z drzewami. Nagle czuję je, pojedyncze byty i sieć zależności między nimi. Nienazwane, niewyrażalne. Dlatego właśnie chcę wędrować sama. Dla tych chwil.

Deszczu wciąż jeszcze nie ma. Około 9 mijam pierwszego turystę. Jednocześnie dzwoni Marcin z Jeleniej Chaty. To miejsce, gdzie będę nocować. Pyta, gdzie jestem i radzi, jak dotrzeć w dolinę Rzepedki.  Trzeba zejść na wioskę Karlików, podejść łąkami wzdłuż nieczynnego wyciągu. I przy górnej stacji wyciągu zadzwonić, co dalej. Nie lubię, jak ktoś prowadzi mnie za rączkę. Ale plecy już płaczą, trasa jest spora… no i ma lać. Tak cały czas twierdzi prognoza.

Wciąż wędruje w gęstej mgle. Wszystko staje się trochę nierzeczywiste. Nagle robi się jaśniej: wychodzę już z lasu. Przede mną Tokarnia.

-Eee – myślę rozczarowana – tak wcześnie wstałam – przeszłam prawie całą Bukowicę i nie spotkałam żadnego zwierzaka?

I nagle cud! W tej chwili wyskakuje na szlak przede mną młody wilk. Szary, wielkołapy, widać, że jeszcze urośnie. Zniża łeb, jakby chciał napić się z kałuży na drodze. Dostrzega mnie z zabawnym wyrazem zdziwienia na pysku wykonuje przestraszony, niezdarny skok, lądując po drugiej stronie kałuży. Znika w krzakach.

Zamieram. Na pewno jest ich tam więcej! Ale jeśli są, siedzą cicho w zaroślach. W końcu, przepełniona wdzięcznością, ruszam dalej. Piękny prezent! Dziękuję, Góro!

Wspinam się na Tokarnię. Mgła nieco rzadsza, ale widoków zero. Najważniejsze, że wciąż nie pada.

Schodzę do chaty w Przybyszowie. Z rozkoszą zdejmuję buty, myję łapki w potoku. Sympatyczny rezydent częstuje herbatą. Obok dwóch GSB-owców przerzuca się informacjami, za ile kupili swój hiper-super sprzęt i która aplikacja jest lepsza.

Gadam jeszcze z tutejszym brodaczem na temat skrótu na Rzepedź.

-Nie ma takiej ścieżki – mówi – JA trafię, ale kto inny może mieć kłopot.

No dobra. Dziękuję za herbatę i zaczynam realizować wariant z wyciągiem. Schodzę na Karlików i wzdłuż słupów pnę się w górę. Niezłe zbocze, całkiem strome. Szkoda, że wyciąg nie działa.

Ze szczytu (nazywa się Szeroki Łan) dzwonię do Marcina. Mam dojść do młodnika, potem w lewo i przy myśliwskiej ambonie złapać drogę, która schodzi na dno doliny.

Jest młodnik! Idę spory kawałek trawiastym grzbietem. Cały czas zbiera się na deszcz, ale jeszcze się nie zebrało… No i nie ma żadnej ambony!

Decyduję się wrócić tam, gdzie widziałam niewyraźną drogę schodzącą w dół. Po kilku minutach widzę ambonę. Schodzę coraz niżej, zagłębiam się w pochmurny pejzaż, wokół trawy, pojedyncze sosny o malowniczych kształtach. Już dno doliny. Plecy mają dość, a dolina ciągnie się w nieskończoność. Chatki, domy, przydrożne krzyże, pozostałości łemkowskich sadów… Deszcz cały czas zapomina, że miał lać od rana.

Rozglądam się czujnie. To musi być gdzieś tutaj! Nie ma żadnej tablicy. W końcu dostrzegam w pokrzywach niewielki napis: HODOWLA JELENI.

Podchodzę kawałek zboczem. Drewniany dom, dwa psy, kwiaty w doniczkach. Z domu ktoś wychodzi.

-To tutaj? – pytam irracjonalnie.

Marcin uśmiecha się: -Tak, to tutaj.

Deszcz zaczyna padać pół godziny później.


Gdzieś na grzbiecie Bukowicy. Mgła trochę opadła, już coś widać

Królik (Pszczoły)

Znowu w drogę! Wyruszam z Puław do Zawadki Rymanowskiej. Niby niedaleko, ale dla człowieka „kręgosłupowo-bioderkowego” z pełnym bagażem to wyzwanie. Po wczorajszej wyrypie po zboczach Bukowicy plecy mówią mi, że im się nie podoba. No dobra. Pójdę najłatwiej, jak się da. Drogami, żadnego rąbania się przez krzaki. Może jakiś stop?

Okazja nadarza się od razu. Żegnam się z miłą gospodynią, schodzę na podwórko. Starszy pan przy samochodzie, członek rodziny, szykuje się do odjazdu razem ze starszą swoją panią. Mogą podwieźć mnie kawałek, 4 kilometry. „Ale po drodze wstąpimy jeszcze w jedno miejsce”. Jasne.

I nagle powiew historii. „Jedno miejsce” to nieduży budynek w Puławach Dolnych. A ludzie, którzy mnie podwożą, byli uczestnikami słynnego exodusu zielonoświątkowców z Czechosłowacji do Polski!

W latach 60 czeskie władze dosyć mocno utrudniały wszelkie przejawy kultu religijnego. Zielonoświątkowcom, Polakom zamieszkałym w tym kraju, zrobiło się zbyt duszno. Wiedzieli, ze w Beskidzie niszczeją opuszczone przez Łemków wsie. I zaczęli starania, żeby się tam przenieść. I oto rozmawiam z ludźmi, którzy tego doświadczyli!

-Tu nie było nic – mówi gospodarz – Wszystko zburzone albo rozebrane na budulec. Postawiliśmy ten dom i mieszkaliśmy tu w cztery rodziny. Nikt z nas nie był rolnikiem. Uczyliśmy się hodować krowy i świnie, uprawiać ziemię…

Z niedowierzaniem oglądam niewielki budynek. Cztery rodziny? Teraz będzie tu izba pamięci i miejsce spotkań. Niedługo uroczyste otwarcie.

Jedziemy dalej – już nasze rozstaje. Mili gospodarze jadą na Rymanów, a ja zasuwam szosą w stronę wsi Wisłoczek. I już upał.

W Wisłoczku z radością dostrzegam zmiany. To kolejna zielonoświątkowa wieś. Niektóre domy odnowione, piękny plac zabaw i wiata nad rzeką. Wszędzie wielkookie, brązowo-łaciate krowy, to jedno się nie zmieniło. Wędruję smażąc się w upale, coraz stromiej i coraz wyżej.

Na bezleśnym zboczu ponad Wisłoczkiem rozległa panorama. Dił Szklarski, Petrus, Dalnia Góra… I ten nieśmiertelny, przekoszony stożek. Cergowa, moja miłość. W dole wieś Królik Polski jak rozsypane kolorowe klocki.

Zalegam w cieniu i dzwonię do Michała z Farfurni. To kolejne kultowe miejsce, mam tam nocować dzisiaj. Wieś Zawadka Rymanowska.

-Jestem w drodze. Będę pewnie około siedemnastej. I – zachłystuję się – widzę Cergową! Ale dla Was to pewnie bułka z masłem!

– Ja też ją widzę – mówi Michał. Mam świadomość, że z dwóch różnych stron patrzymy na tę samą górę. A oprócz nas jeszcze pewnie wiele innych osób…

Ruszam dalej. Trzeba zejść na Królik, kierując się jak najbardziej w lewo. Nie chcę tuptać w upale przez całą wieś! No to ścinam. Skręcam w polną drogę, potem w drugą. Upał nie odpuszcza. Zaczyna mi się krystalizować wizja zimnego kefiru. Królik to spora wieś, powinien być tu sklep.

Ups… Droga, którą schodzę, jest przegrodzona sznurem z tabliczką: TEREN PRYWATNY. WSTĘP WZBRONIONY. Skręcam w lewo w niezbyt wyraźną ścieżkę, potem w drugą. Jakoś zejdę na ten Królik. A może: tego Królika?

Pokonuję potok i oto jestem w sadzie. Ule, pszczoły leniwie brzęczą w upale. Pomiędzy drzewami owocowymi cudeńko: prawdziwy kiosk Ruchu z dawnych lat. Wersja lux, ten przeszklony.

W cieniu brodaty koleś popija piwo. Na mój widok zrywa się zdumiony.

– Dzień dobry! Przepraszam za wtargnięcie na teren, ale tak mnie droga przyprowadziła… Jak najlepiej zejść tak, żeby wyjść koło kościoła?

– Najszybciej potokiem. Ale – tu pogardliwy rzut oka na moje buty – w TYM nie da pani rady. Lepiej podejść w górę, drogą w lewo, a potem w dół.

Chyba obraził moje hanwagi. Ja nie dam rady???

– A nie mogę od razu w lewo? – pytam. Nie chce mi się znowu podchodzić.

– Można w lewo. Ale jeśli boi się pani pszczół, one wyczują to i zaatakują.

Ze wszystkich stworzeń obawiam się tylko ludzi. Żegnam się i ruszam przechodząc tuż koło uli. Pszczoły mądrale wiedzą, że się nie boję i pozostają przy sennym, leniwym brzęczeniu.

Przeskakuję potok (rzeczywiście głęboki, do hanwagów nalałoby się od góry), schodzę coraz bardziej wyraźną drogą. I po chwili już jestem w centrum wsi. Piękny drewniany kościół. Upał kosmiczny. Kefir!!!

Jest i sklep. Kefir i świeże bułki. Wspaniały parasol dający cień i zabawne dziecięce krzesełka wokół stołu. Chyba pochodzą ze szkoły, która jest tuż za płotem. Przy piwie, lodach i coli mają drugie życie. Nasłuchają się też trochę innych tekstów…

Rozsiadam się wygodnie, delektuję się chwilą oraz kefirem. Pyszności!

Trzeba ruszać. Mogę dojść do Zawadki przez góry wchodząc drogami i ścieżkami na Dalnią Górę i potem chaszczując. Ale nadal jestem mało bojowa. Jeśli ktoś mnie podrzuci na Przełęcz Szklarską, mam stamtąd wygodne zejście, które w dodatku znam. Dziś moje plecy nie życzą sobie dłuższej trasy.

Na szosie próbuję łapać stopa, ale bez powodzenia. Ruszam na piechotę szosą w stronę przełęczy. Wychodzę ze wsi…

Och! To dlatego nie udało mi się nic zatrzymać! Po prostu trzeba było, żebym dotarła na piechotę aż tutaj. Dawno temu była tu wieś, Królik Wołoski, zamieszkała wyłącznie przez Łemków. Mieszkańców zwiały wiatry historii. Budynki rozebrano. Po wsi pozostał tarasowaty układ łąk, dwie czy trzy kapliczki i ONA. Piękna, murowana, na wpół zrujnowana cerkiew, ukryta w kępie drzew.

Podchodzę. Cerkiew walczy o przetrwanie. Piękne kamienne mury, dach zardzewiały, ale kompletny. Szyby w oknach pozostały. A w środku rusztowania, nowy strop ze świeżych desek! Będzie odnowiona! Na cmentarzu obok ktoś wykosił pokrzywy i pięknie wyremontował dzwonnicę.

Pełna radości ruszam dalej. Przede mną zarąbiste podejście pod Przełęcz Szklarską. Jestem zdeterminowana, więc od razu łapię stopa. Słuchając opowieści o niedźwiedziu wygodnie docieram na przełęcz. Otóż na początku kwietnia miś siedział na środku szosy. Pozwolił zrobić sobie serię zdjęć i oddalił się bez pośpiechu…

Dziękuję za podwózkę i też się oddalam. Przełęcz Szklarska słynie z widoków. Bania Szklarska, kosmaty Dił, za nim Petrus. Góra Siwce, przez którą zaraz przejdę. Popowa, Dalnia i wszystkie ich towarzyszki.

Ruszam pośród falujących traw. Lekki wiatr, upał jakby nieco mniejszy. Wchodzę miękko w pejzaż. Góry jak znajome twarze. Na trawiastych zboczach pojedyncze, malownicze drzewa. Znam tę trasę, wiem, że po dojściu do przełęczy trzeba iść łąką mając nieduży lasek po prawej stronie. W dole dzika dolina Kamionki, kolejnej zapomnianej wsi, w dodatku zarośniętej lasem. Kiedyś się tam wybiorę poszukać śladów przeszłości. Nad nią ciemny, skłębiony Dił Szklarski.

Dolina otwiera się jak książka. Schodzę. Już widać klockowate budynki, pozostałości PGR.  W tle Petrus, pojawia się grzbiet Chyrowej. Schodzę do drogi. Są i złowieszcze badyle barszczu Sosnowskiego. Wysokie na trzy metry suche baldachy. Ale liście wokół zielone, można nieźle się poparzyć. To już przysiółek Abramów, górna część wsi Zawadka. Pokrzywy, rozpadające się budynki, zardzewiałe pojazdy. I wszechobecny barszcz. Syndrom opuszczenia, ale gdzieś w tym wszystkim toczy się życie. Pies szczeka, dym leci z komina, pasą się krowy…

Wędruję w tym stadium zmęczenia, które graniczy z euforią i zadowoleniem. Wszystko płynnie się łączy w senne, upalne popołudnie. Już boczna droga. I okazały drewniany dom, za nim sad. Zrelaksowani rodzice na leżakach. Z sadu za domem dobiega śmiech i wesołe okrzyki dzieci, nad którymi nareszcie nikt nie sterczy krzycząc: uważaj!!!

Zdejmuję plecak. Uff! Psina rozłożona na fotelu przy wejściu wita mnie przyjaznym spojrzeniem i kiwnięciem ogona. Farfurnia.

Cerkiew w Króliku Wołoskim

Dubne (Mycie)

To miało być spełnione marzenie. Tęsknię za wędrowaniem tam, gdzie oczy poniosą. I spaniem tam, gdzie akurat przyjdzie mi chęć. Oczywiście trzeba mieć namiot, śpiwór, palnik… Tu lekki problem. Pan doktor wygenerował, że mam nosić do 5 kilo. Oczywiście przekraczam ten limit, ale plecy już płaczą. Czasem całkiem głośno. Więc grzecznie śpię po kwaterach i marzę o spaniu-byle-gdzie…

Tej wiosny jest szansa! Mam Szerpę, a raczej Szerpankę. Jedzie ze mną Buga, moja córka, studentka. Ruszamy w Góry Leluchowskie zwane też Czerchowskimi. To zakątek zapomniany przez wszystkich. Niby Beskid Sądecki, ale odludny i dziki. Kiedyś mieszkali tu Łemkowie, zostało po nich kilka pięknych cerkwi. Między innymi ta w Dubnem. Zobaczyłam jej zdjęcie na wystawie amatorskiej fotografii. I już wiem: chcę tam być! Zobaczyć ją na własne oczy.

Jest początek czerwca. Ruszamy wcześnie rano. Z przygodami docieramy do Muszyny. Przygody polegają głównie na trudności w dostaniu się na pokład autobusu Kraków-Muszyna. Mimo, że mamy od dawna kupione bilety, z trudem udaje nam się znaleźć miejsca. Autobus pełen ludzi. Dziki upał, zero klimatyzacji. Uff, wreszcie Muszyna! Ostatnie zakupy i w drogę.

Idziemy grzbietem, który wznosi się coraz bardziej. Piękny las bukowy, gdzieniegdzie polany. Ludzi brak. Buga rwie do przodu. Ja czuję coraz większe zmęczenie. Tej nocy spałam tylko 3 godziny. Nie udało mi się zasnąć ani w pociągu, ani w zatłoczonym i hałaśliwym autobusie. Ale jakoś pełznę. Wszystko mamy ustalone. Rozbijemy się gdzieś przed Dubnem. Na mapie widać wyraźnie boczny dopływ potoku i ścieżkę wzdłuż niego. Rozbijemy się na łące nad strumieniem. Lubię „byle gdzie”, ale lubię też umyć się przed spaniem. Na zabraną przez Bugę paczkę wilgotnych chusteczek patrzę z lekką pogardą.

Schodzimy z grzbietu. Już późne popołudnie. Rozglądam się czujnie. Ani bocznego potoku, ani ścieżki. A wieś właśnie się zaczyna. W końcu pojawia się boczny strumyk, ale jakiś mało wyraźny, pełno pokrzyw.

Nagle widzimy cerkiew w ciepłym świetle późnego popołudnia. Rzeczywiście jest niezwykła, drewniana, wtulona w trawiaste zbocze, pięknie wkomponowana w wysokie drzewa.

Podziwiamy ją, ale co z naszym spaniem? Słońce już nisko, a moje plecy lamentują. Nie mówiąc już nic o ciele, które po upalnym dniu marzy o myciu.

Dwa domy za cerkwią już granica. Nie będziemy przecież spać na Słowacji…

-Pójdziemy w górę – decyduje Buga – i rozbijemy się gdzieś pod lasem.

Wspinamy się po zboczu w wysokiej trawie. Cerkiew widziana z góry jest jeszcze piękniejsza. Ale słońce już bardzo nisko. Szukamy – wszędzie za stromo. Piękna, kwitnąca łąka, ale pochyłość za duża. A w lesie chaszcze. Wreszcie już całkiem wysoko, znajdujemy w miarę płaski kawałek łąki. Protestuję, że nie ma strumienia. A moje mycie?

Buga tłumaczy, że zaraz będzie ciemno. No dobra, rozbijamy namiot. Buga do garów,  ja ćwiczę jogę próbując uspokoić górną część pleców. Lewa noga też rozrabia. Przez wiele lat z powodu zwyrodnienia prawego biodra była moją główną nogą. Ostatnio dość głośno komunikuje, że ma tego dość!

Po kolacji ruszam w dół. Nie odpuszczę mycia! Zabieram ręcznik, mydło i na wszelki wypadek czołówkę. Schodzę i schodzę. Niemal w zupełnej ciemności docieram do strumyka. Otaczają go pokrzywy i krowie placki. O, nie!

Wracam brudna. Buga patrzy na mnie z politowaniem. Wschodzi wielki księżyc. Wycieram się chusteczkami stojąc nago pośród wysokich, falujących traw. Świerszcze grają, kwiaty pachną. Jestem czysta! Wsuwam się do śpiwora.

Tej nocy też nie mogę zasnąć. Zakładam wszystko, co mam, ale trzęsę się z zimna. Mój śpiwór, wystarczający w Chorwacji, jest zbyt cienki na polskie góry. Bark, szyja i noga też cały czas do mnie mówią… Leżę i nasłuchuję. Mimo zmęczenia porywa mnie magia czerwcowej nocy. Odzywają się sowy, słychać tupoty i szelesty nocnych stworzeń. Kozioł podchodzi całkiem blisko i szczeka gardłowym głosem, niemal ocierając się o namiot. Kiedy w hukanie sowy wplata się głos kukułki, widzę, że ciemność zmienia barwę, blednie. Wychodzę na poranną praktykę jogi. Mgła. Namiot jakby frunął po zboczu. Drzewa w pobliżu jak nierzeczywiste duchy.

A potem wybucha słońce. Mgła znika i od razu robi się upał. Zwijamy się, jemy śniadanie. Z całym dobytkiem schodzimy w dół. Fotografuje jeszcze cerkiew w ostrym świetle poranka.

Uzupełniamy zapas  wody w jednym z domów i w drogę! Przed nami Wojkowa, dawna łemkowska wieś. Upał już nieziemski. Ale co tam! W razie czego mamy jeszcze pół paczki chusteczek.

Cerkiew w Dubnem wtulona w wysokie drzewa

Polana (Ego)

most Wisłoka

Mój himalajski most w Kątach. Spróchniały, ale wytrzymał.

Jestem uparta. Zauroczył mnie odcinek czerwonego szlaku, który biegnie szczytami Danii, Polany i Łysej Góry. To niezwykły grzbiet, dziki, ale chwilami widokowy. Z jednej strony przebłyskuje dolina, w której leży wieś Łysa Góra. Z drugiej – piętrzy się niezwykła, ciemna i skłębiona góra Kamień. Skrywa mroczną tajemnicę. Tam rozstrzelano Żydów z okolicy, ponad tysiąc osób… Dlatego góra marszczy posępnie czoło. Od pasma Danii dzieli ją głęboko wcięta dolina Wisłoki.

Za pierwszym razem przeszłam tędy spiesząc się, pełna obaw, jak moja sforsowana noga pokona strome i długie podejście. I co na to moje plecy?

Rok później musiałam skrócić wędrówkę. Trzeba było wrócić wcześniej i pożegnać bliską mi osobę. Do trzech razy sztuka! Teraz przejdę tę trasę bez pośpiechu. Nie będę spać w  Kotani, tylko w Mrukowej. Odległość podobna, ale nie ma bandyckiego podejścia na górę Kamień.

Wyruszam z Chyrowej tuż po ósmej rano, pełna podziwu dla własnej dyscypliny. Wszystko zdążyłam zrobić: poćwiczyć jogę, zjeść śniadanie, pogadać z sympatycznym Niemcem, którego coś zaniosło w polskie góry. Wciąż podziwiając siebie wspinam się na grzbiet. Chaszcze mokre po nocnym deszczu. Szlak oznaczony słabo, a chwilami wcale. Co tam! Przeszłam tędy bez problemów dwa lata temu!

Wędruję, błoto mlaszcze pod butami. Po nocnym deszczu niebo wciąż pochmurne. Wciąż podziwiam swoje tempo i dyscyplinę.

Nagle… odnotowuję, że przedzieram się przez chaszcze gęstsze niż zwykle. I że dawno nie widziałam już znaków. Wyciągam mapę. Widzę plątaninę nieoczywistych dróg schodzących z grzbietu na obie strony. Hm, chyba zeszłam ze szlaku. Ale gdzie jestem? Niebo pochmurne, zero słońca. Nie ma mowy o zorientowaniu mapy. Miałam kupić kompas, ale odpuściłam, mam przecież GPS w telefonie. Tylko mój telefon jest w podeszłym wieku, nie ma ochoty wczytać mapy…

Próbuję starą metodą cofnąć się po własnych śladach. Docieram do szczytu z niedużą polanką. Oczywiście nie ma go na mapie. Prowadzą stamtąd dwie wyraźne drogi. Na żadnej z nich nie ma znaków. Reszta to kłębiące się chaszcze i niewyraźne ścieżki. Gdzie ja, u licha, jestem?

Krążę wokół szczyciku. Czas płynie. Sprawdzam jedną i drugą drogę. Mogę oczywiście zejść każdą z nich. Ale wtedy mogę nadłożyć drogi, a moje mniemanie o umiejętnościach orientacji legnie w gruzach. Wreszcie promyk słońca! Udaje mi się zorientować mapę! Wygląda na to, że chaszczując w zamyśleniu minęłam szczyt góry Polana i schodzę gdzieś na Myscową.

Słońce znika. Ale mam już pojęcie o kierunkach. Chaszczuję uparcie po stromym zboczu. Tu gdzieś powinien być szlak!

I nagle… fatamorgana? Widzę kiwającą się rytmicznie postać zgarbionego nastolatka w kamizelce odblaskowej. Z telefonu płynie muzyczka, coś w rodzaju rapu. Jest szlak!

Koleś znika za zakrętem. Przywidziało mi się? Nie, idą dwaj następni. Obcokrajowcy, jeden mówi po angielsku. Wie, że idą na szczyt góry Polana. Super! Ale chaszczując mogłam go minąć wierzchołek. Wtedy zacznę się cofać. Słońca nadal nie ma.

– A skąd idziecie? – pytam. Jeśli poznam nazwę miejscowości, ustalę kierunek. Proste!

Śmieje się. – Och, całkiem spoko miejsce! Kate? Katrina? Nasz przewodnik wie, jest gdzieś z przodu!

Miejscowości nie pamięta. Dziękuję im, ruszają.

Analizuję jeszcze raz mapę. Jeśli zbocze mam z lewej, to minęłam główny szczyt. Zakładam, że tak się stało i ruszam. Już nie bujam w obłokach. Czas też mam średni… Błądzenie kosztowało mnie sporo sił i prawie dwie godziny.

Teraz już pilnuję znaków. Nie jest to łatwe. Niektóre są ledwo widoczne, a część drzew wycięto. Schodzę wreszcie na przełęcz. Ufff, jednak idę w dobrą stronę.

Zjadam coś pospiesznie na widokowych polanach pod Łysą Górą i ruszam dalej. Mój dobry czas i mniemanie o sobie diabli wzięli.

Dopiero teraz wychodzi słońce. Upał. Nie mogło być tak wcześniej?

Odpoczywając w cieniu kombinuję. Może mogę trochę poprawić opinię na swój temat? I przy okazji zaoszczędzić trochę czasu. Plecy już zaczynają płakać, a do Mrukowej jeszcze daleko.

Zerkam na ciemną, piętrzącą się górę Kamień. Nie tym razem, Góro! Ale jeszcze się spotkamy!

Wymyślam skrót: boczną ścieżką na Grzywacką Górę, potem trasą rowerową na wieś Kąty. Kawałek szosą, kładką przez Wisłokę i bocznymi drogami przez Brzezową do Mrukowej. Super, może łatwo się zamyślam, ale kombinować umiem!

Wychodzę z lasu. Przede mną piękna panorama: rozległa dolina Wisłoki, wieś Kąty… Widać moją trasę: barwne łąki w bocznej dolinie, wijącą się Wisłokę, Brzezową, nawet Mrukowa przebija w oddali! Z lewej poważna góra Kamień. W tle ciemne kształty gór: Kolanin, Świerzowa, Magura Wątkowska…

Uciszam tego ludzika we mnie, który woła: ojej, jak daleko! Nie dasz rady! Zarzucam plecak, skręcam w stronę Grzywackiej Góry. Na szczycie piętrzy się dziwna konstrukcja. Okrągły biały słup, dookoła wiją się strome kręcone schodki, kończy się to czymś w rodzaju bocianiego gniazda na szczycie masztu. Wygląda to jak scenografia z planu ze starego filmu science-fiction. Na dodatek zwieńczone krzyżem…

Zwalczam pokusę, żeby wdrapać się na wieżę i ruszam. Schodzę w pejzaż jak w obraz, stromą ścieżką rowerową, którą przy okazji wiedzie droga krzyżowa.

W Kątach uderza we mnie wściekły upał. Mam już niewiele wody. Rozważam pójście do sklepu, ale to nie po drodze. Dodatkowe dwa kilometry szosą, nie! Wstąpię do jakiegoś domu i poproszę o kranówkę. Albo studniówkę…

Kąty to duża wieś, ale nikt nie pomyślał o zrobieniu chodnika. Idę główną szosą, nad uchem ryczą samochody. Upał jak w Afryce. Mam dość! Zaraz poproszę o wodę.

I nagle… cud! Wsi nie stać na chodnik, ale jest tu drugi sklep! Przed nim, jak trzeba, wygodny stół i ławki. Kocham Kąty!

Po chwili siedzę wygodnie w cieniu pod sklepem, sączę zimny kefir. Jestem w niebie!

Pokrzepiona ruszam dalej. Nadal straszny upał, ale mam zapas wody. I zaraz zejdę z tej cholernej szosy. Na mapie ścieżka rowerowa przechodzi przez Wisłokę. Musi być tu kładka! I jest.

Z niedowierzaniem oglądam coś w rodzaju wąskiego wiszącego mostu rodem z Himalajów. Spróchniałe deski, całość wisi na zardzewiałych łańcuchach. Pod spodem nie ma przepaści, ledwie parę metrów do płynącej leniwie Wisłoki, ale spaść można. No trudno, ruszam.

Po chwili jestem już na szosie w bocznej dolinie. Kiedy skończy się ten upał??? Ciągle jakieś pagórki, stromo w górę, stromo w dół… Zaczyna się wieś Brzezowa. Próbuję łapać stopa, ale bez powodzenia. Chyba za bardzo śmierdzę i kierowcy to czują… Wieś ciągnie się przez kolejne kilometry. Szkoła, kościół, po cholerę tyle domów?

Włażę pod kolejna górkę smażąc się w upale, kiedy pojawia się facet. Widać, że pracuje fizycznie, ogorzała twarz, spłowiałe od słońca włosy, wąsy. Trochę przynapity. Prowadzi rower, a może to rower prowadzi jego?

– Dzień dobry, pani ładna. Ludzie chodzą ulicami… – i patrzy na mnie pełen pijackiej zadumy.

Tak – odpowiadam – chodzą. Do widzenia!

Wypełzam z wsi. Ufff, nieco chłodniej! W szczerym polu wreszcie tabliczka: Mrukowa. Wsi nie widać, ale jest przynajmniej napis…

Do wsi docieram po kolejnych dwudziestu minutach. Jeszcze pytam o drogę. I wreszcie staję przy furtce, gdzie wita mnie szczekaniem sympatyczny pies Piorun.

Petrus

Kiedy tylko zobaczyłam te górę, natychmiast zapragnęłam na nią wejść. Było to kilka lat temu, w piękny jesienny dzień. Z wieży widokowej na szczycie Baranie ujrzałam ciemny, kłębiasty grzbiet wystający ponad inne. Nie miał jednego oczywistego wierzchołka, ale biła z niego wielka moc. Wszędzie płonęły buki skąpane w jesiennym słońcu.

Po zejściu z wieży (paru szczebli brakowało, dobrze, że mam staw biodrowy po remoncie) biorę mapę. Piotruś??? Co za kretyńska, infantylna nazwa dla tak wspaniałej góry?! Potem doczytuję jeszcze inną nazwę: Pitrosal. No, już lepiej. W końcu w starym przewodniku Krygowskiego znajduję imię, które najbardziej mi się podoba: Petrus, od wołoskiego określenia skały. Niemal jak święty Piotr, on tez był skałą…

Tak więc jest to opowieść o górze Petrus.

Parę lat później: jest piękny dzień sierpniowy. Wiem, już, że moja wędrówka skończy się wcześniej. Muszę przerwać ją i jechać na pogrzeb. Daję więc sobie w prezencie wycieczkę na tę górę.

Śpię w Farfurni w Zawadce Rymanowskiej, pławiąc się w luksusach samotnego noclegu w pięcioosobowym pokoju. To magiczne miejsce, przyjazne i pełne akceptacji. Przytulne, proste wnętrza, ręcznie robione ceramika. A jedzenie! Do tej pory śni mi się po nocach.

Wędrówkę zaczynam od cerkwi. Prawdopodobnie jest inna, krótsza droga. Ale mam potrzebę pożegnania Tego-który-właśnie-odszedł. A w kościele jest msza, to niedziela.

Ruszam. Szlak od początku grzęźnie w potężnym błocie. Chyba nawet przebija to , to było na Bukowicy… Poza tym znaków totalnie brak. Idę na czuja w górę, starając się wybierać nieco mniejsze bajora. Na bocznym szczyciku łapię szlak. Po zejściu w dolinę potoku oprócz błota pojawia się barszcz Sosnowskiego. Trzeba uważać! Czas płynie, pnę się pomału w górę. Oprócz wejścia na szczyt mam jeszcze jeden cel: Święta Studzienka, źródło, gdzie ponoć przebywał kiedyś święty Jan z Dukli. Wiem, że niełatwo je znaleźć. Już raz próbowaliśmy. Zniechęciły nas wiatrołomy i zmęczenie mojego towarzysza.

Teraz mam mnóstwo czasu i energii. Wędruję. Cudownie przekoszony grzbiet, z jednej strony niemal pionowy, porośnięty gęstym lasem: stare buki, świerki i brzozy. Dawno temu był tu kamieniołom, ale teraz wszystko rzetelnie zarosło. Urwisko, gdzieniegdzie przewieszone. Chłodny cień mimo upału. Uwielbiam cię, Góro!

Szczyt. Bez dalszych widoków, można podziwiać tylko zbocza opadające stromo w dół. Ale i tak jest pięknie. Pożeram kanapkę z fantastycznym hummusem z Farfurni i ruszam. Święta Studzienka czeka! Schodzę do drogi przecinającej grzbiet, ta drogą jeszcze sporo w dół. Zostawiam drogę i przedzieram się przez chaszcze. Wszędzie zwalone pnie, strome zbocza, kłębowiska gałęzi, gąszcz malin i jeżyn. Łażę tak z pół godziny i nic. Trzeba wracać.

Dochodzę już z powrotem do grani, kiedy dostrzegam niewyraźny ślad ścieżki. A może???

Jeszcze raz próbuję. Pokonując zwalone pnie schodzę nisko, jeszcze niżej niż poprzednio. Widzę małą drewnianą budkę pośród lasu. Eee, jeszcze jeden domek drwali! Widziałam ich sporo. Dla porządku podchodzę bliżej, ale nie próbuję otwierać drzwi. Zwykle są zamknięte, żeby ktoś drwalom nie narobił bałaganu.

Dostrzegam ścieżkę schodzącą za domkiem w dół. Może przynajmniej będzie strumyk… Upał, a mam już niewiele wody.

I nagle: błysk! Słoneczny promień odbity na powierzchni wody! Widzę małą kapliczkę na drzewie, a obok lśni ocembrowane kamieniami źródło. Znalazłam Świętą Studzienkę! Piję krystaliczną, zimną wodę i cieszę się chwilą. Próbuję jednak otworzyć drzwi budki. To mikroskopijna kapliczka: ołtarz, znicze, kwiaty.

Wracam zastanawiając się nad faktem, jak bardzo nasze wyobrażenia determinują to, co nam się wydarza. Byłam gotowa zawrócić, pewna, że to domek drwali. Czyli zawsze trzeba sprawdzać, co jest za tymi drzwiami. Może nie pety w słoiku, tylko święty Jan, wbrew naszym wyobrażeniom?

Schodząc w upale w kilku miejscach próbuję odnaleźć skrót do Farfurni. I znowu rąbię się przez chaszcze i błoto. Trochę już mi się nie chce. Wracam grzecznie na znajomy, grząski nie-szlak. Wychodzę z powrotem obok cerkwi. W nagrodę piękny widok: Cergowa w całej okazałości, skąpana w ciepłym świetle późnego popołudnia.

Następnego dnia nocuję w Lubatowej. Na kwaterze znajduję książkę Stanisława Kłosa Osobliwości Beskidu Niskiego. Czytam o Świętej Studzience: „ Miejsce to jest trudno dostępne i tylko wytrawny turysta może je odnaleźć… „

I wytrawna turystka. Dzięki, Góro!

swieta_studzienka

A jednak! Kapliczka na drzewie, poniżej otoczone kamieniami źródło

 

 

Bukowica 2 (aniołowie)

Moje letnie wędrówki zaczynają się wiosną. Siadam z mapą i planuję. Czuję się trochę jak smakosz układający menu. Rozważam, analizuję. Potem i tak życie to modyfikuje. Ale właśnie to jest najbardziej ekscytujące.

W tym roku ciekawym początkiem miała być wędrówka z Darowa do Puław. Akurat na przystawkę… Po wizycie w leśniczówce miałam podejść na górę Dił, musnąć jeden ze szczytów Bukowicy i przez piękne widokowe łąki zejść na Puławy Górne.

Lało od rana. Cóż było robić? Grzecznie pozwalam zawieźć się do Puław. Nie będę łazić w deszczu, skoro jeszcze mam do dyspozycji samochód.

Docieram na kwaterę późnym popołudniem. W Puławach więcej krów niż ludzi. Malownicza, pięknooka grupa stoi na przystanku. Nie wiem tylko, czy autobus je zabierze?

Deszcz przestaje padać. Ruszam na zachód słońca na widokowy szczyt Polana. Wszystkie pasące się tam krowy patrzą na mnie: kim jesteś? Dokąd idziesz?. Zaliczam zachód słońca. Wypogadza się. Dreszcz ekscytacji: jutro wyruszam!

Następnego dnia od rana w drodze. Chcę przejść przez bezimienny grzbiet do Woli Sękowej, zobaczyć Uniwersytet Ludowy, podejść na dziko na Bukowicę i wrócić czerwonym szlakiem, który biegnie przez jej pasmo. Trasa w większości bez szlaku, ale od czego mam mapę i czuja? Aha, mam jeszcze GPS w telefonie. Na bezimiennym grzbieciku łapię szlak jeździecki. Wszystko gra. Po całodziennym deszczu  droga przypomina koryto wypełnione rzadkim błotem. Spotykam tylko dwie piękne łanie. Słońce! Dziś już nie będzie deszczu. Szlak jeździecki skręca w bok, a ja bez trudu docieram do Woli Sękowej. Robię dużą pętlę przez wieś. Mogłabym skrócić, ale to przecież wycieczka krajoznawcza. Wszędzie zabawne rzeźby. Drewniany rybak z drewnianym pstrągiem nad potokiem. Rzeźbiony strach na wróble na rozstajach.

Podchodzę zawracając do górnej części wsi. Jest Uniwersytet Ludowy. Odremontowany ładny budynek, wokół w starym sadzie kolejne rzeźby. Wiklinowy ptak czuwa koło domu. Korowód drewnianych postaci wędruje w stronę pól. Spędzam tam całą godzinę. Odpoczywam, jem puszeczkę tuńczyka i gadam. Dziewczyny pokazują mi kolejne pomieszczenia. Może zrobimy tu kiedyś wyjazd jogiczny?

Poora ruszać. Bukowica groźnie piętrzy się przede mną. Po analizie mapy decyduję się na jedną z dróg. Szlaku nie ma i nie będzie. Ale idąc w górę muszę dotrzeć na grzbiet! Najwyżej będzie trochę chaszczowania…

Przez przysiółek Wola Jaworowa docieram do krawędzi lasu. Tu zaczynają się schody. Na mapie mam dwie drogi. A tu – cztery. Po namyśle ruszam środkową. Typowa droga zrywkowa, błoto gęste jak śmietana. Idę stromo do góry. Super, zdobywam wysokość!

Po jakimś czasie orientuję się, że droga trochę za bardzo skręca na zachód. Powinnam iść na północ. To nic, może zmieni kierunek? Zmienia, na jeszcze bardziej zachodni. I docieram do dwóch zrywkowych maszyn na stromym zboczu. Droga skręca dalej ostro na południe. Co tam! Widzę, że grzbiet już blisko. Jestem trochę za bardzo na zachód, ale ten szczyt na pewno łączy się z Bukowicą. Podchodzę zanikającą ścieżką. Potężne chaszcze, splątany gąszcz malin i jeżyn po pas, co chwila zwalone pnie. Rąbiąc się przez gąszcz docieram do miejsca, gdzie wszędzie jest w dół. Gdzie Bukowica?!

Rozkładam mapę. Aha, Jawornik, jedyny szczyt w pobliżu nie połączony z głównym grzbietem. Teoretycznie jestem blisko, ale muszę zejść stromo w dół przez chaszcze i znowu stromo podejść. W tempie kilometr na godzinę. To już chyba wolę rzadkie błocko na drodze zrywkowej…

Grzecznie podkulam ogon i schodzę. Na chaszczówę zużyłam ponad godzinę czasu i sporo sił.

Po analizie mapy decyduje się na nieco okrężną drogę przez wieś Tokarnia. Wygląda na to, że leśna droga dochodzi do grzbietu. Pewności oczywiście nie ma. A czas płynie…

Ruszam dobrym krokiem. Nie chciałabym iść przez Bukowicę nocą. Nocne  błądzenie niekoniecznie mi pasuje. Wiem, że jest tam gawra niedźwiedzia. Zatrzymuję się na krótko, żeby spojrzeć na mapę. Odpalam GPS w telefonie, ale tylko na chwilę. Oszczędzam baterię. Oszczędzam też wodę. Jedzenia już nie mam. Dam radę!

Droga pnie się coraz stromiej. Środkiem płynie już błotnisty strumyk. Wciąż nie mam pewności, jak daleko do grzbietu. Las jest gęsty, a błoto kosmiczne. Słońce zniża się coraz bardziej. Cały czas idę w górę. Duża ta Bukowica…

Jest! Wreszcie grzbiet i czerwony szlak. Oglądam mapę. Teraz dopiero widzę, że Bukowica wzięła haracz. Gdzieś w dzikich ostępach został mój turystyczny kapelusz. Trudno. Może jakiś misiek go założy…

Idę szybkim krokiem. Błoto kosmiczne jak dotychczas, ale przynajmniej jest mniej stromo. Chcę jak największą część lasu przejść za dnia. Nagle: cud! W tym stromym, odludnym miejscu wiata! Nowa, bardzo porządna, z piecem typu grill. W wiacie siedzą trzej aniołowie i wyżerają coś z menażek. Dla niepoznaki ubrani jak turyści.

-Cześć! – woła pierwszy anioł. – Na pewno jesteś głodna. Gulaszu już nie ma, ale dostaniesz kanapeczkę.

Gadamy. Jak zwykle: skąd i dokąd? Aniołowie mają namiot i chcą nocować gdzieś w pobliżu.

Dostaję kanapeczkę z pasztecikiem. Wcinam, aż miło, chociaż jestem wegeterianką. Nalewają mi też całą butlę wody.

Dzwoni telefon:

-Jak tam? Jesteś już w knajpie? (no tak, miałam zdążyć do restauracji w Puławach na kolację).

– Jeszcze nie…

– A gdzie jesteś?

– Na Bukowicy, przy jednym ze szczytów – mówię oględnie.

Aniołowie chcą spieszyć z wyjaśnieniami, gdzie dokładnie jesteśmy. Uciszam ich stanowczym gestem. Po co człowieka denerwować?

-Ojej, to jeszcze strasznie daleko!

– Spoko, mam czołówkę. Dam radę!

Żegnam się z aniołami i ruszam. Zapada zmrok. Las traci szczegóły, kontury rozmywają się coraz bardziej. Wędrując zaczynam gwizdać łemkowskie piosenki. Tak na wszelki wypadek, pod te miśki… Nie zapalam jeszcze czołówki. Ciemność pochłania mnie. Wyczuwam szlak pod stopami, błoto chlupie. Staję się jednym z Bukowicą. Oddycham z nią, wchłania mnie miękko i przyzwalająco. Czuję zmęczenie, ale wiem, że mogłabym tak iść i iść.

Zapalam czołówką dopiero na zejściu, kiedy błoto staje się jeszcze rzadsze. Poza tym nie widać już znaków na drzewach, a ścieżka dzieli się na dwie lub trzy…

Już wyjście z lasu. Na bezchmurnym niebie wielki księżyc.

Oglądam się w tył, na ciemny, milczący grzbiet. Dzięki, Góro! Przeżyłyśmy coś razem.

Wracam powoli przez łąki zalane światłem księżyca. Przechodzę obok łemkowskiego cmentarza. Stare drzewa milczą, duchy aż fruwają w powietrzu. Hospody pomyłuj!

Na kwaterę docieram koło dziewiątej wieczorem. I znów puszeczka: tuńczyk z warzywami. To z pewnością dzień tuńczyka. I dzień Bukowicy.

bukowica

Bukowica w zapadającym zmroku. Jeszcze coś widać.