Dwa lata po skomplikowanym złamaniu nogi wciąż jeszcze noszę w kolanie płytkę i sześć śrubek. Nie przeszkadza mi to w wędrowaniu po górach. No, może poza jednym: na razie nie chodzę z pełnym obciążeniem. A o „jedynym słusznym” wędrowaniu z namiotem mogę jedynie pomarzyć. I nagle… telefon. Buga, moja córka, (prawie już) kwalifikowana przewodniczka beskidzka:
-Mamo, pojedziesz ze mną w góry z namiotem? Na 2-3 dni, mam mało czasu. Będę nosić namiot i jedzenie na obiady – dodaje – Ty weźmiesz śpiwór, karimatę dla siebie, coś na śniadania… i 3 litry wody.
-Jasne! – mówię natychmiast, starannie uciszając ludzika w mojej głowie, który powtarza:
-Z rozwalonym kolanem i chorym kręgosłupem???? Nie dasz rady!
O protezie biodra i połatanej klatce piersiowej przez grzeczność nie wspomina.
Ćśśś… Omawiamy szczegóły. Wybór pada na Gorce. I rzucam się w wir przygotowań.
Kupuję ostatnie miejsce w wagonie sypialnym. Buga musi zadowolić się miejscem do siedzenia. Żeby zmniejszyć ciężar plecaka zamawiam super lekki śpiwór. Ostatni zakup to letnia kurtka z porządną membraną. Obie rzeczy bandycko drogie, ale przecież jadę na TEST GORCZAŃSKI!
Wieczorem spotykamy się na dworcu. Jest koniec czerwca, mimo późnej pory wściekły upał. Próbuję jeszcze zorganizować dla Bugi miejsce do spania, ale konduktor kręci głową. Nic nie ma.
Trudno. Pakuję się do swojego przedziału. No tak, jest sobotni wieczór, a pociąg jedzie z Gdańska. Przedział sypialny zajmują 2 potężne walizy i mniejsze torby w dużej ilości oraz dwie właścicielki tego towaru. Z trudem znajduję miejsce na swój plecak i wspinam się na górne łóżko. Nadal kosmiczny upał. Śpię dosyć krótko. Pierwsza pobudka nad ranem w Krakowie: głosy, tupanie, turkot przetaczanych walizek… Potem o 4.30 dzwoni budzik. Moje współlokatorki wstają, zbierają się do wyjścia… i łykają coś na dobry początek dnia. Czuję zapach mocnego alkoholu wysokiej jakości. Wysiadamy o szóstej w Nowym Targu. Tuptamy na dworzec autobusowy. Czekając na autobus jemy śniadanie i omawiamy plan wędrówki. Buga przed egzaminem chce poćwiczyć chodzenie na azymut.
-Wchodzimy na Runek – pokazuje – potem na przełaj przez las schodzimy na Ochotnicę. Przecinamy szosę, o, tędy, wbijamy się znowu w góry i śpimy gdzieś pod Jaworzyną Gorczańską.
Starannie uciszam ludzika. Jest nasz bus. Wysiadamy w miejscowości Dębno. Oglądamy przepiękny, drewniany kościół – i w drogę! Upał coraz większy, mimo wczesnego ranka. Przechodzimy przez most nad Dunajcem, wspinamy się drogą przez wieś Huba. Nad wodami zalewu błękitnawe, potężne Tatry.
Uff, wreszcie las, trochę chłodniej. Z ulgą zanurzamy się w cień buków. Łapiemy idący grzbietem czerwony szlak czyli GSB. Wspinamy się na Runek Hubieński, potem na właściwy Runek. Chwila odpoczynku, przekąska… i zaczynamy marsz na azymut stromo w dół przez las. Staram się zobaczyć , gdzie stawiam lewą nogę, ale w gąszczu jeżyn i malin nie jest to możliwe. Ludzik głęboko upchnięty siedzi cicho, ale stąpając w nierównym terenie czuję w kolanie ukłucie bólu, potem drugie, trzecie… Trzeba było wziąć ortezę – przemyka mi przez głowę, ale na myśl o tym ciężkim, niewygodnym sprzęcie wzdragam się. Pełznę dalej. Kolano coraz bardziej płacze, zwalniam. Buga zatrzymuje się, patrzy na mnie bystro. Ogląda mapę.
-Tu zaraz powinna być droga. Idziemy!
Wiem, że chciała chaszczować, doceniam tę zmianę planów. Na drodze, stromej, ale przewidywalnej, kolano od razu uspokaja się. Docieramy do pięknej polany. Już widać dolinę Ochotnicy i zbocza wznoszące się po przeciwnej stronie. Zalegamy w cieniu na miękkiej trawie. Buga pogrąża się w analizach trasy, a ja… w błogim nicnierobieniu. Pojawia się wszędobylski motyl, niezwykły, w czarno-białą kratkę. Uparcie próbuje siadać na naszych rękach, głowach… nawet na mapie.
Ruszamy. Już Ochotnica i kumulacja upału. Idziemy asfaltem. Domy, domy, upał… brrr. Żadnej drogi idącej „o, tędy” w bok. Kończy się Ochotnica Górna , zaczyna Dolna. Wreszcie droga prowadząca w boczną dolinę. Tu już nieco chłodniej, ale nadal wściekle gorąco. Wędrujemy doliną potoku w górę. Domy coraz rzadsze – i coraz ciekawsze. Pomiędzy klockami i wariacjami na temat dworku pojawiają się drewniane budowle z bali, solidne, zwykle piętrowe. Obok potężne stodoły, wszystko z drewna. Coraz wyżej. Wreszcie kończy się wieś, a potok staje się maleńką strugą. Las obejmuje nas ramionami. Jak to dobrze. Docieramy do stromej, wysoko położonej polany. Bujna trawa, wokół zielenią się modrzewie. I piękny widok: kosmaty grzbiet Runka, na którym przecież dzisiaj byłyśmy.
Jestem w tym stadium zmęczenia, w którym pojawia się euforia i lekki odlot:
– Piękna polana! Tak piękna, że mogłabym tu umrzeć!
Buga patrzy na mnie przestraszona. Wyjaśniam, że nie mam zamiaru umierać, jeszcze nie. Po prostu chciałam wyrazić swój zachwyt.
Podchodzimy dalej. Stromizna pomału wypłaszcza się. Mijamy bokiem szczyt Jaworzyny – i oto kolejna polana. Za to właśnie kocham Gorce, za te niezwykłe oczy polan, łysiny w sierści lasu. Lekko strome zbocze, częściowo skoszona bujna łąka i powalający widok na Tatry. Dwa szałasy, jeden, położony w górnej części polany, tuż pod bukowym lasem, częściowo ukryty za rzędem brzóz. Tu przenocujemy. Zielony szlak powinien być tuż tuż, na krawędzi lasu.
Z rozkoszą zalegam na trawie. Mimo późnej pory upał nie maleje, ale w cieniu jest całkiem przyjemnie. Buga rusza po wodę. Jest daleko, prawdopodobnie wróci za godzinę. Ale wraca… po chwili.
-Trochę wody jeszcze mamy – oświadcza. Na kolację wystarczy. Śniadanie zjemy na bazie pod Gorcem, tam jest źródło. A myć się nie będziemy!
I dodaje:
-Wróciłam, bo wyglądasz na bardzo zmęczoną, nie chciałam Cię samej zostawiać.
No dobra, mycia nie będzie, ale będzie kolacja. Zbieramy drewno na ognisko. Buga rozpala je z wielką wprawą.
Po chwili już wcinamy jajecznicę z kurkami, papryką i pomidorami. Do tego herbata. Pyszności!
Buga w kilku ruchach rozstawia namiot. Potem siadamy wśród wysokich traw, gawędzimy leniwie patrząc, jak zapada zmierzch. Zębata grań Tatr zmienia kolory, niebo powoli ciemnieje.
Pora spać. Jeszcze na chwilkę skok do bukowego lasu. Jest już zupełnie ciemno, zapalam czołówkę. I nagle błysk światła na ściętym pniu! Podchodzę bliżej: to nie szkiełko, to świetlik. A konkretnie świetliczka. Po chwili zjawiają się skrzydlaci panowie. Zachwycające latarenki tańczą wokół. Z zalem wychodzę na polanę, ale tam trwa ten sam spektakl. Trudno oderwać od niego oczy, ale pora spać.
W nocy przetaczają się dwie burze. Rano powietrze jest ciężkie i parne. Będzie lać. Zwijamy wszystko. Łapiemy zielony szlak, który rzeczywiście biegnie na krawędzi polany. Docieramy na bazę pod Gorcem. Cóż za wypas!
Wiele lat temu spędziłam sporo czasu na bazach namiotowych, nawet prowadziłam jedną z nich. Mieliśmy stare wojskowe namioty, tak zwane enesy, w każdym wielka prycza na 7-15 osób. Gotowało się na ognisku. Wiata kuchenna i prymitywny gliniany piec były absolutnym luksusem.
A tu: no, proszę! Kuchenna wiata-namiot. Osobne stanowiska ze zbiornikiem wody do mycia garów i mycia się. Zgrabne czteroosobowe namioty do wynajęcia. Kompostownik.
Buga pędzi do źródła. Szykujemy śniadanie. Pożeramy szybko, zostawiamy plecaki na bazie i ruszamy na Gorc. Deszcz już wisi w powietrzu. Szlak prowadzi przez malowniczy las pełen jagód. Na szczycie wieża. Chłoniemy widoki. Jest już sporo chmur, ale na szczęście nie zasłaniają wszystkiego.
Schodzimy w pośpiechu na bazę i w drogę! Malownicze polany na grzbiecie, jedna po drugiej. W pobliżu wiaty-kapliczki zaczyna lać. Zakładamy kurtki, stuptuty, starannie chronimy plecaki i ruszamy. Leje równo. Podnosi się mgła. Schodzimy zielonym szlakiem na Ochotnicę. Buga, jak to Buga, proponuje wariancik leśno-polną drogą. Leje cały czas. Wariancik kończy się na środku bujnej łąki z trawą po pas. Stanowczo odmawiam dalszej drogi. Żaden goretex nie wytrzyma rąbania się przez mokrą trawę. Wycofujemy się. I znów lądujemy na asfalcie w Ochotnicy. Na szczęście deszcz trochę mniejszy. Ale za to idziemy pod górę.
Łapiemy znów zielony szlak, wspinamy się na grzbiet, z którego zeszłyśmy wczoraj. Wreszcie kończy się Ochotnica – i kończy się deszcz. Podchodzimy stromo pod górę przez błoto i parujący wilgocią las. Buga proponuje zmianę planów. Miałyśmy spać na dziko w ładnym miejscu gdzieś w pobliżu grzbietu. Ale wszystko jest kompletnie mokre. Ma padać w nocy – i ma padać jutro. Decydujemy się wydłużyć trasę i dotrzeć do bazy namiotowej pod Lubaniem. Już grzbiet. Mglisto, ale na szczęście nie pada. Czuję narastające zmęczenie do tego ból szyi, prawej łopatki i barku. Tuż pod szczytem Lubania podejście wybitnie tatrzańskie: strome, z mnóstwem osypujących się kamieni. Szyja i łopatka robią totalny strajk. Ból narasta skokowo.
-Muszę odpocząć.
Buga patrzy bystro na mnie:
-Mamo, wezmę Ci plecak!
-Nie, wejdę sama. Tylko daj mi chwilę.
Robię trochę ćwiczeń rozluźniających obręcz barkową, kilka ruchów szyją… Na szczęście nie pada. No to w drogę! Baza na Lubaniu jest również wypasiona. Prawdziwa wiata z piecem. Zbiornik do mycia. I zgrabne namioty-czwóreczki z podłogą i materacami. Zostawiamy plecaki, wspinamy się na wieżę widokową. Chmury kłębią się nad górami, granatowe, groźne, między nimi prześwitują pasma nieba złotawe od zachodzącego słońca. Na bazie rozbijamy namiot na mokrej trawie. Buga wykonuje kulinarny popis: spaghetti z pesto. Potem kolejna rozkosz: ciepły prysznic! Wystarczy tylko zanieść wiaderko z ciepła wodą do przemyślnie zbudowanej kabiny w krzakach. Jest nawet prysznicowa słuchawka. Zasypiamy szczęśliwe przy akompaniamencie piosenek masowego rażenia w wykonaniu harcerzy. Budzi nas deszcz. Lało całą noc i nie zamierza przestać. Łopatka, szyja i kręgosłup piersiowy płaczą głośno. Muszę poćwiczyć jogę.
Nie wzięłam maty, ale od czego inwencja? Spuszczam powietrze z karimaty i szukam jakiegoś suchego fragmentu. Mijam wiatę. Harcerze trudzą się rozpalając pod kuchnią. Super, będzie wrzątek! Wędrując w deszczu znajduję namiot z napisem „Świetlica”. Wewnątrz stół, ławy, planszówki, na podłodze błoto z resztkami trawy. No trudno. Przynajmniej nie pada na głowę. Ćwiczę czując z ulgą, jak ból zmniejsza się, a wreszcie znika. Wracając zerkam pod wiatę. Harcerze wciąż usiłują rozpalić pod kuchnią. Hmmm…
Buga już pełza wewnątrz namiotu pakując rzeczy. Opowiadam o wysiłkach harcerzy.
-Mam butlę! – odpowiada. Bingo! Idziemy do namiotu-świetlicy. Harcerze nadal w akcji. Po śniadaniu znów zerkamy na wiatę kuchenną. Pojawia się zaspana obsługa bazy i przejmuje inicjatywę w rozpalaniu ognia. Ale my już mamy brzuszki najedzone, napojone ciepłą kawą i herbatą.
W deszczu ruszamy do Krościenka malowniczą ścieżką w dół. Małe świerczki, krzaki jagód i malin. To na pewno widokowa trasa, ale teraz króluje mgła. Piękny bukowy las. Buty zupełnie przemokły, ale co tam! Tuż przed Krościenkiem przestaje padać. Chmury podnoszą się. Nareszcie coś widać. W Krościenku słońce! Zdejmujemy z siebie warstwy mokrych rzeczy. Buga nieomylnie wyszukuje najlepszą knajpę. Kiedy siedzimy czekając na pierogi, podsumowuje naszą wędrówkę:
-Pierwszy dzień: 21 GOTów, drugi: 27. Dzisiaj 14.
Pękam z dumy. Test zaliczony.

