Wszystkie posty w kategorii: “Góry – druga ścieżka

Góry to ścieżka zewnętrzna. Nie warto rezygnować ze swoich pasji. Wędruję pomimo ograniczeń, wędruję ze zwyrodnieniami kręgosłupa, wędruję z endoprotezą stawu biodrowego. Radość jest większa niż ból. A czasem powoduje, że ból znika.

Test beskidzki

Tego lata nie było samotnej wędrówki. Nie było żadnej wędrówki. Po skomplikowanym złamaniu nogi walczyłam. Fizycznie: o każdy krok. O zmniejszenie koślawości kolana (po operacji noga utraciła oś). O pierwszy kilometr. O pierwsze dziesięć. Mentalnie: z opiniami specjalistów („konieczna jest proteza kolana”, „takie złamanie się nie zrasta”, „przejdzie pani dwa kilometry i będzie pani wyć z bólu”). Przełom nastąpił w momencie, kiedy postanowiłam: BĘDĘ CHODZIĆ PO GÓRACH. Dwa kilometry, ale będę. I zobaczymy, jak z tym wyciem…

Pierwszy test, tatrzański, 10 miesięcy po wypadku, zaliczony. Pora na test z obciążeniem. No i zbliżają się moje urodziny. Piękna szóstka z przodu. Z dreszczem radości i niedowierzania zaczynam planować wyjazd w góry. A myślałam, że już nigdy w życiu… Przejście nie może być za długie. O, proszę bardzo: 10 km. Bez śpiwora i jedzenia. Lżej już nie można…

Bukuję spanie w Farfurni. To jedno z tych magicznych miejsc w Beskidzie Niskim. Piękny dom, poetyckie jedzenie, mili gospodarze. A w pobliżu dwie moje wielkie miłości: Cergowa i Petrus. Dojeżdżam do Iwonicza Zdroju. I w drogę! Emocje buzują! Koniec marca, dobra pogoda. Orteza na nodze. Schodzę do Lubatowej, przemierzam znajome uliczki, mijam sklep, gdzie zwykle rytualnie popijam kefir. Tym razem kupuję soczek. Jakoś to idzie. Noga działa dobrze, ale plecy i szyja już płaczą. Idę bardzo wolno. To przecież test.

Przepełzam przez Lubatową. Stromą drogą coraz wyżej, na przełęcz. Jest! Wreszcie profil Cergowej nad subtelną płowo-zielonkawą  płaszczyzną łąk. To marzec, trawy jeszcze śpią albo powoli się budzą. Ale śniegu już nie ma. Schodzę z przełęczy. Zbiera się na deszcz. Już Zawadka Rymanowska. Drewniane łemkowskie chaty, na łące pierwiosnki… Mogę iść skrótem przez łąki, ale wymaga to dość stromego wejścia i zejścia. Rezygnuję ze względu na kolano i pełznę dalej. Mam jeszcze ze dwa kilometry, kiedy zaczyna padać.  Kiedy docieram na miejsce, już leje. Wchłania mnie atmosfera tego domu, swojskie drewniane meble, ręcznie robiona ceramika, książki…Pożeram wspaniałą obiadokolację i zasypiam pełna emocji. Jutro Petrus!

Następny dzień to wigilia moich urodzin. Lało całą noc i nie chce przestać. Prognozy mówią, że ma przestać, tylko różnią się co do godziny. Ruszam. Deszcz mnie nie zatrzyma!

Decyduję się iść skrótem. Z Farfurni od razu przez łąki wzdłuż krawędzi lasu. Na drodze wielkie błoto, ale łąka jest nieco suchsza. Deszcz zmniejsza się. Dochodzę do miejsca, gdzie droga skręca w las. Ups… Droga jest po liftingu. Teraz to podwójny głęboki rów wypełniony szarym błotem o konsystencji śmietany. Po bokach piętrzą się stosy gałęzi i zwalone pnie. I ja mam się przez to rąbać? W ortezie i ze źle zrośniętą piszczelą??? Decyduję się trawersem dojść do szlaku. Przecież nie będę wracać… Trawers polega na przejściu przez łąki, pokonaniu stromego zbocza, strumienia, gęstych krzaków. Łapię drogę, która doprowadza mnie do szlaku. Pełna dumy wędruję dalej. Deszcz przestał padać, ale nadal pochmurno.

I… trafiam na pobojowisko. Gdzie ten szlak? Gąszcz zwalonych pni, gałęzie, kolejny podwójny rów ze śmietaną. I jeszcze jeden, i jeszcze… Nie mam ze sobą kompasu, próbuję utrzymać kierunek posługując się mapą i intuicją. Pokonuję pierwszy rów rzucając gałęzie na środek. Skok – udało się. Rąbię się przez stosy pni. Drugi rów, trzeci… Skaczę coraz odważniej. Przecież, u licha, ten obszar zrywki musi się skończyć! Wreszcie jar potoku. Czyli pokonałam tak nieduży kawałek? Ruszam dalej. Skok, wspinaczka po chybotliwych pniach… Idzie mi coraz lepiej. Docieram do miejsca, które wydaje mi się końcem zrywki… i widzę kolejne stosy gałęzi i rowy ze śmietaną. O szlaku mogę tylko pomarzyć. Patrzę na zegarek. Już dawno powinnam być na szczycie. Odpuszczam. Wracam próbując znaleźć mniej zniszczony  fragment lasu i zejść bokiem. Ale rowy ze śmietaną są wszędzie. Porządnie zmęczona docieram na skraj łąk.

Mam jeszcze trzy godziny do obiadokolacji. A więc – Kamianka, nieistniejąca wieś. Miejsce, z którego wywieziono rodowitych mieszkańców, Łemków – i żaden z nich nie powrócił. Tajemnicze, zarośnięte lasem. Ruszam. W butach sucho, ale od kolan w dół jestem pokryta grubą skorupą wilgotnej szaro-beżowej gliny. Liczne próbki mam tez na kurtce i plecaku, trochę we włosach. No dobra, wykruszy się. A ja będę mieć cudowny spacer.

Przechodzę znów obok Farfurni, potem przez przysiółek Abramów, gdzie straszą ruiny pegeeru i suche badyle barszczu Sosnowskiego. Resztki cmentarza. I z dreszczem emocji wchodzę do nieistniejącej wsi.

Droga co chwilę przekracza potok, dość wezbrany po deszczu. Hm, znowu skoki? Jak test, to test! Ale przynajmniej nie w rzadkim błocku.

Dolina rzeczywiście przepiękna. Mnóstwo starych drzew. Wierzby snują swoje opowieści. Jesiony, buki. I akacja… skąd się tu wzięła?! Skacząc pomagam sobie chwytem za gałąź i jeden z kolców zostaje mi na pamiątkę. Jest też błoto. Tym razem czarne jak smoła.

Pora wracać. Chwilę odpoczywam chłonąc dzikie piękno tej doliny. Czeka mnie jeszcze seria skoków przez potok. I… niespodzianka. Wracając dostrzegam z boku coś kolorowego. Papierki po cukierkach? Nie. Wawrzynek wilczełyko, rzadka roślina. O tej porze roku nie ma liści, tylko intensywnie różowe kwiaty. Pełna radości ruszam dalej. Cóż za prezent!

Już Farfurnia. Na oczach zdziwionych turystów zeskrobuję z siebie kilogramy wilgotnego błota w dwóch kolorach. Test zaliczony. A jutro Cergowa!

Moja trasa czyli rów ze śmietaną
Wejście do Farfurni. W tle Cergowa

Bania Szklarska (Luzik)

To miał być luźniejszy dzień. Poprzedni minął na wędrówce w deszczu przez grząskie błoto, chaszcze i rwące potoki. Oczywiście na ciężko. Na dodatek moje hiper-super buty turystyczne puściły na szwie. Czyli mimo membrany i tak wlewało mi się do środka. Dotarłam na miejsce, buty mokre, ale dusza szczęśliwa. Sucho i niebiański obiad. Czego więcej mogę pragnąć?

Rankiem wyruszam na ten luzik na lekko. Ma już nie padać, ale wszystko wokół porządnie mokre. Chaszcze i trawy rzetelnie podlane. Nocuję w Daliowej, Siedlisko Zakucie. Kilka ciekawych miejsc w zasięgu. Kusi mnie dolina Kamianki, nieistniejąca wieś kompletnie zarośnięta lasem. Ale mam dziurawe buty, a deszcz padał całą dobę. Decyduję się na widokową Banię Szklarską. Chcę znaleźć wejście ścieżką dydaktyczną. I stary łemkowski cmentarz w Szklarach. I może jeszcze zdążę zahaczyć o Kamiankę?

Wyruszam. Pochmurno, ale ma nie padać. Wędruję szosą w stronę Jaślisk, potem Traktem Węgierskim w górę. Nade mną krążą orliki krzykliwe. Poza tym cisza. Widoki coraz rozleglejsze. Mijam Szklary, wędruję stromo żwirową drogą w dół, potem w górę. Zagłębiam się w las. Chaszcze pomału wysychają. Ścieżka prowadzi coraz stromiej, przez krzaki dojrzałych jeżyn (tu oczywiście przystanek co chwila), aż na pokryty trawą szczyt.

Trawy falują. A przede mną znajome towarzystwo: potężny Petrus i jego młodszy brat Dił Szklarski. Charakterystyczny profil Cergowej. Ostra, Hyrowa, Siwce, Popowe Polany… Prawie wszystkie, poza Ostrą, schodzone moimi cierpliwym stopami.

Wychodzi wreszcie słońce. Kładę się i pogrążam w nicnierobieniu.

Po jakimś czasie chłód i cień .No tak, zbliża się niezła chmura. Góry nie czytały prognozy… Bania jak to bania, prawie nie ma drzew. Decyduję się zejść do schronu na przełęczy. Schodzę szybko, docieram do zrywkowej drogi wypełnionej po brzegi błotem o konsystencji śmietany. Na brzegach plątanina pokrzyw i zwalonych drzew. O nie, znowu zamoczę buty! To już lepiej zmoknąć, mam przecież kurtkę.

Wracam na szczyt. Okazuje się, że chmura popędziła na wschód. Polała Daliową i Jaśliska, do mnie deszcz nie dotarł. Zjadam coś i w dobrym nastroju schodzę poszukać cmentarza. Po drodze łania z małym, już podrośniętym, to przecież sierpień. Łania zmyka. Młode przez chwilę ma ochotę zapaść w trawy, potem decyduje się dołączyć do matki w kilku pięknych, długich susach, wybijając się z dwóch nóg naraz. Jak te gazele w Afryce…

Schodzę coraz niżej. Zero ścieżki, tylko zarośla, stare drzewa owocowe. Niewyraźne znaki namalowane rzadko na pniach. Jest! W niedużym lasku pośród pni majaczą kamienne krzyże. Półmrok i cisza. Hospody pomyłuj…

Płoszę jeszcze kozła. Oddala się, z irytacją poszczekując gardłowym głosem. Jest u siebie, a tu ktoś zakłócił jego spokój.

Podchodzę z powrotem trawiastym zboczem i łapię ścieżkę schodzącą na Szklary. To dziwna wieś: szczątki pegeeru i kilka bloków obwieszonych antenami satelitarnymi. Dzieciaki jeżdżą wokół na rowerach i hulajnogach, przyglądają mi się ciekawie.

Nie zdążę już na Kamiankę. Nie mam też ochoty wracać szosą. Postanawiam przejść łąkami do doliny potoku. Powyżej biegnie droga wprost na Daliową. Trzeba tylko przedostać się przez strumień otoczony wąskim pasmem lasu.

Schodzę na przełaj przez łąki. Na szczęście niedawno koszone, trawa trochę podrosła, ale da się iść. No i nie zepsuję nic rolnikom. Zdeptana wysoka trawa nie da się porządnie skosić.

Brzeg lasu otaczającego potok jest zbitą ścianą chaszczy: maliny, jeżyny, pokrzywy i młode drzewka. Nie chce mi się przez to rąbać. Próbuję kilka razy, wędrując wzdłuż ściany drzew. Las ma swoje półwyspy i zatoki, trasa wydłuża się coraz bardziej. W jednym miejscu udaje mi się przepchnąć przez krzaki, ale jar potoku jest tak stromy i głęboki, że odpuszczam. Po drodze widzę jeszcze kilka saren.

I nagle… cud!  Coś sporego i brązowego wskakuje na drzewo tuż przede mną. Obejmuje pień łapami i patrzy na mnie nieufnie. Brązowa sierść, żółtawy śliniaczek pod brodą. Pyszczek kocio-miśkowaty. Kuna leśna w całej okazałości!. Patrzymy na siebie z bliska. W końcu zwierzę dość niezdarnie wspina się po cienkim pniu. Chwilę buja się niepewnie na wiotkich gałązkach i przeskakuje na drzewo po drugiej stronie wąwozu. Schodzi niżej i patrzy na mnie z tryumfem: no i co mi teraz zrobisz? Złazi na ziemię, oddala się w las, wciąż zerkając nieufnie, czy nie przeskoczę przez wąwóz w ten sam sposób.

Pełna radości wycofuję się na łąki. Dla tego widoku warto było wpakować się w gęstwinę!

Meandruję dalej. Zaczynam czuć zmęczenie. Widzę szosę, która kusi: przestań się wygłupiać, wracaj!

O nie! Pokonuję mniejszy jar bocznego dopływu. Porządnie już zmęczona wspinam się łąkami. Wreszcie docieram do głównego potoku. Płynie głębokim jarem. Strome ściany ze skośnie ułożonych szarych łupków: flisz karpacki w całej okazałości. Pokonuję śliskie łupki i chaszcze powyżej. Znów łąka. Podchodzę pełna nadziei. Gdzie ta droga?

Jeszcze kilkadziesiąt metrów w górę i… jest! Mam ją pod stopami. Biegnie kolejnym jarem głębokim na trzy metry. Strome ściany z łupków przetykanych mchem, gdzieniegdzie paprocie. Wszystko razem wygląda jak realizacja firmy zajmującej się nietypowymi aranżacjami zieleni. Zejść się nie da, można najwyżej zeskoczyć. Tu i tam widać ślady. Ale sarny i jelenie nie miały endoprotezy. Cofam się wzdłuż krawędzi, wreszcie znajduję zejście. Uff. Wędruję kamienistym szlakiem. Po jakimś czasie wąwóz wypłaszcza się. Jeszcze tylko kolejny skok przez potok – i pojawiają się domy. Daliowa.

A tam wita mnie piękny uśmiech pani domu i kolejne vege pyszności. Jestem w raju!

Widok z Bani Szklarskiej. Króluje Cergowa. Przed nią jej młodsze rodzeństwo
Wąwóz z paprotkowymi aranżacjami

Bukowica 3 (Deszcz)

Ta góra urzekła mnie, odkąd usłyszałam jej nazwę. Byłam na niej już kilka razy i moja fascynacja cały czas się powiększa. Bukowica nie jest wysoka ani stroma. Jest za to długa. Wije się dzikim, kosmatym grzbietem we wschodniej części Beskidu Niskiego. Wierzchołek położony najbardziej na wschód to Tokarnia. Już nie zalesiony, widokowy, porośnięty kępami krzaków i kwitnącą wierzbówką.

Ta wyprawa wzięła się z marzenia, żeby przejść całą Bukowicę za jednym razem. Teraz macie prawo prychnąć i wzruszyć ramionami. Też coś! Wiedzie tamtędy Główny Szlak Beskidzki czyli GSB. Jeśli przejdziesz nim od Wołosatego do Ustronia (ponad 500 km), i zmieścisz się w 21 dniach, czeka cię sława, chwała i diamentowa odznaka GOT. Ostatnio pojawiło się sporo ludzi, którzy „robią” GSB. Mają podręcznik, aplikację, która wszystko im podpowiada. Idą z nosem w telefonie. Hmmm…

Dla mnie, przy moim problematycznym kręgosłupie i sztucznym biodrze, ta opcja nie wchodzi w grę. Wiec pocieszam się, jak mogę. Cała Bukowica plus schaszczowanie w dolinę Rzepedzi to właśnie coś dla mnie! Zwłaszcza to zejście na dziko.

Nocuję w Puławach, przy zachodniej krawędzi pasma Bukowicy. Pogoda niestety taka sobie. Łażę na lekko cały dzień w deszczu, nakręcam się, że następnego dnia już wyruszę! Przejdę całą, całą Bukowicę! I jeszcze ta chaszczówa…

Wieczorem dzwoni Guguy czyli moja połówka. Jak zwykle martwi się o mnie.

– Nie mam dla Ciebie dobrych wiadomości. Ma lać od 9 do 18… A jaką trasą idziesz? Cooo? Taki kawał? I końcówka bez szlaku??? W deszczu??? Zwariowałaś? Nie dasz rady!

-Na mapie jest ścieżka, która schodzi od chaty w Przybyszowie w dolinę Rzepedzi – mówię – Zresztą zapytam w tej chacie.

Guguy jeszcze przez chwilę wylewa swoje zmartwienia.

– No to przynajmniej wyjdź wcześnie rano! Trochę mniej zmokniesz!

Mówię, że chcę już iść spać i rozłączam się. Ufff….

Bohatersko wstaję o 5. Joga, śniadanie, pakowanie. Starannie zabezpieczam wszystko przed deszczem. Wyruszam o 6.30. Gęsta mgła, ale nie pada. Za to potężne błoto, jak to na Bukowicy. Wędruję w ciszy, w nierealnym świecie. Drzewa wyłaniają się przede mną jak duchy. Może zobaczę jakieś zwierzę? Ale nic się nie dzieje.

Pławię się w samotności i ciszy. Wędrując wchodzę w subtelną interakcję z drzewami. Nagle czuję je, pojedyncze byty i sieć zależności między nimi. Nienazwane, niewyrażalne. Dlatego właśnie chcę wędrować sama. Dla tych chwil.

Deszczu wciąż jeszcze nie ma. Około 9 mijam pierwszego turystę. Jednocześnie dzwoni Marcin z Jeleniej Chaty. To miejsce, gdzie będę nocować. Pyta, gdzie jestem i radzi, jak dotrzeć w dolinę Rzepedki.  Trzeba zejść na wioskę Karlików, podejść łąkami wzdłuż nieczynnego wyciągu. I przy górnej stacji wyciągu zadzwonić, co dalej. Nie lubię, jak ktoś prowadzi mnie za rączkę. Ale plecy już płaczą, trasa jest spora… no i ma lać. Tak cały czas twierdzi prognoza.

Wciąż wędruje w gęstej mgle. Wszystko staje się trochę nierzeczywiste. Nagle robi się jaśniej: wychodzę już z lasu. Przede mną Tokarnia.

-Eee – myślę rozczarowana – tak wcześnie wstałam – przeszłam prawie całą Bukowicę i nie spotkałam żadnego zwierzaka?

I nagle cud! W tej chwili wyskakuje na szlak przede mną młody wilk. Szary, wielkołapy, widać, że jeszcze urośnie. Zniża łeb, jakby chciał napić się z kałuży na drodze. Dostrzega mnie z zabawnym wyrazem zdziwienia na pysku wykonuje przestraszony, niezdarny skok, lądując po drugiej stronie kałuży. Znika w krzakach.

Zamieram. Na pewno jest ich tam więcej! Ale jeśli są, siedzą cicho w zaroślach. W końcu, przepełniona wdzięcznością, ruszam dalej. Piękny prezent! Dziękuję, Góro!

Wspinam się na Tokarnię. Mgła nieco rzadsza, ale widoków zero. Najważniejsze, że wciąż nie pada.

Schodzę do chaty w Przybyszowie. Z rozkoszą zdejmuję buty, myję łapki w potoku. Sympatyczny rezydent częstuje herbatą. Obok dwóch GSB-owców przerzuca się informacjami, za ile kupili swój hiper-super sprzęt i która aplikacja jest lepsza.

Gadam jeszcze z tutejszym brodaczem na temat skrótu na Rzepedź.

-Nie ma takiej ścieżki – mówi – JA trafię, ale kto inny może mieć kłopot.

No dobra. Dziękuję za herbatę i zaczynam realizować wariant z wyciągiem. Schodzę na Karlików i wzdłuż słupów pnę się w górę. Niezłe zbocze, całkiem strome. Szkoda, że wyciąg nie działa.

Ze szczytu (nazywa się Szeroki Łan) dzwonię do Marcina. Mam dojść do młodnika, potem w lewo i przy myśliwskiej ambonie złapać drogę, która schodzi na dno doliny.

Jest młodnik! Idę spory kawałek trawiastym grzbietem. Cały czas zbiera się na deszcz, ale jeszcze się nie zebrało… No i nie ma żadnej ambony!

Decyduję się wrócić tam, gdzie widziałam niewyraźną drogę schodzącą w dół. Po kilku minutach widzę ambonę. Schodzę coraz niżej, zagłębiam się w pochmurny pejzaż, wokół trawy, pojedyncze sosny o malowniczych kształtach. Już dno doliny. Plecy mają dość, a dolina ciągnie się w nieskończoność. Chatki, domy, przydrożne krzyże, pozostałości łemkowskich sadów… Deszcz cały czas zapomina, że miał lać od rana.

Rozglądam się czujnie. To musi być gdzieś tutaj! Nie ma żadnej tablicy. W końcu dostrzegam w pokrzywach niewielki napis: HODOWLA JELENI.

Podchodzę kawałek zboczem. Drewniany dom, dwa psy, kwiaty w doniczkach. Z domu ktoś wychodzi.

-To tutaj? – pytam irracjonalnie.

Marcin uśmiecha się: -Tak, to tutaj.

Deszcz zaczyna padać pół godziny później.


Gdzieś na grzbiecie Bukowicy. Mgła trochę opadła, już coś widać

Królik (Pszczoły)

Znowu w drogę! Wyruszam z Puław do Zawadki Rymanowskiej. Niby niedaleko, ale dla człowieka „kręgosłupowo-bioderkowego” z pełnym bagażem to wyzwanie. Po wczorajszej wyrypie po zboczach Bukowicy plecy mówią mi, że im się nie podoba. No dobra. Pójdę najłatwiej, jak się da. Drogami, żadnego rąbania się przez krzaki. Może jakiś stop?

Okazja nadarza się od razu. Żegnam się z miłą gospodynią, schodzę na podwórko. Starszy pan przy samochodzie, członek rodziny, szykuje się do odjazdu razem ze starszą swoją panią. Mogą podwieźć mnie kawałek, 4 kilometry. „Ale po drodze wstąpimy jeszcze w jedno miejsce”. Jasne.

I nagle powiew historii. „Jedno miejsce” to nieduży budynek w Puławach Dolnych. A ludzie, którzy mnie podwożą, byli uczestnikami słynnego exodusu zielonoświątkowców z Czechosłowacji do Polski!

W latach 60 czeskie władze dosyć mocno utrudniały wszelkie przejawy kultu religijnego. Zielonoświątkowcom, Polakom zamieszkałym w tym kraju, zrobiło się zbyt duszno. Wiedzieli, ze w Beskidzie niszczeją opuszczone przez Łemków wsie. I zaczęli starania, żeby się tam przenieść. I oto rozmawiam z ludźmi, którzy tego doświadczyli!

-Tu nie było nic – mówi gospodarz – Wszystko zburzone albo rozebrane na budulec. Postawiliśmy ten dom i mieszkaliśmy tu w cztery rodziny. Nikt z nas nie był rolnikiem. Uczyliśmy się hodować krowy i świnie, uprawiać ziemię…

Z niedowierzaniem oglądam niewielki budynek. Cztery rodziny? Teraz będzie tu izba pamięci i miejsce spotkań. Niedługo uroczyste otwarcie.

Jedziemy dalej – już nasze rozstaje. Mili gospodarze jadą na Rymanów, a ja zasuwam szosą w stronę wsi Wisłoczek. I już upał.

W Wisłoczku z radością dostrzegam zmiany. To kolejna zielonoświątkowa wieś. Niektóre domy odnowione, piękny plac zabaw i wiata nad rzeką. Wszędzie wielkookie, brązowo-łaciate krowy, to jedno się nie zmieniło. Wędruję smażąc się w upale, coraz stromiej i coraz wyżej.

Na bezleśnym zboczu ponad Wisłoczkiem rozległa panorama. Dił Szklarski, Petrus, Dalnia Góra… I ten nieśmiertelny, przekoszony stożek. Cergowa, moja miłość. W dole wieś Królik Polski jak rozsypane kolorowe klocki.

Zalegam w cieniu i dzwonię do Michała z Farfurni. To kolejne kultowe miejsce, mam tam nocować dzisiaj. Wieś Zawadka Rymanowska.

-Jestem w drodze. Będę pewnie około siedemnastej. I – zachłystuję się – widzę Cergową! Ale dla Was to pewnie bułka z masłem!

– Ja też ją widzę – mówi Michał. Mam świadomość, że z dwóch różnych stron patrzymy na tę samą górę. A oprócz nas jeszcze pewnie wiele innych osób…

Ruszam dalej. Trzeba zejść na Królik, kierując się jak najbardziej w lewo. Nie chcę tuptać w upale przez całą wieś! No to ścinam. Skręcam w polną drogę, potem w drugą. Upał nie odpuszcza. Zaczyna mi się krystalizować wizja zimnego kefiru. Królik to spora wieś, powinien być tu sklep.

Ups… Droga, którą schodzę, jest przegrodzona sznurem z tabliczką: TEREN PRYWATNY. WSTĘP WZBRONIONY. Skręcam w lewo w niezbyt wyraźną ścieżkę, potem w drugą. Jakoś zejdę na ten Królik. A może: tego Królika?

Pokonuję potok i oto jestem w sadzie. Ule, pszczoły leniwie brzęczą w upale. Pomiędzy drzewami owocowymi cudeńko: prawdziwy kiosk Ruchu z dawnych lat. Wersja lux, ten przeszklony.

W cieniu brodaty koleś popija piwo. Na mój widok zrywa się zdumiony.

– Dzień dobry! Przepraszam za wtargnięcie na teren, ale tak mnie droga przyprowadziła… Jak najlepiej zejść tak, żeby wyjść koło kościoła?

– Najszybciej potokiem. Ale – tu pogardliwy rzut oka na moje buty – w TYM nie da pani rady. Lepiej podejść w górę, drogą w lewo, a potem w dół.

Chyba obraził moje hanwagi. Ja nie dam rady???

– A nie mogę od razu w lewo? – pytam. Nie chce mi się znowu podchodzić.

– Można w lewo. Ale jeśli boi się pani pszczół, one wyczują to i zaatakują.

Ze wszystkich stworzeń obawiam się tylko ludzi. Żegnam się i ruszam przechodząc tuż koło uli. Pszczoły mądrale wiedzą, że się nie boję i pozostają przy sennym, leniwym brzęczeniu.

Przeskakuję potok (rzeczywiście głęboki, do hanwagów nalałoby się od góry), schodzę coraz bardziej wyraźną drogą. I po chwili już jestem w centrum wsi. Piękny drewniany kościół. Upał kosmiczny. Kefir!!!

Jest i sklep. Kefir i świeże bułki. Wspaniały parasol dający cień i zabawne dziecięce krzesełka wokół stołu. Chyba pochodzą ze szkoły, która jest tuż za płotem. Przy piwie, lodach i coli mają drugie życie. Nasłuchają się też trochę innych tekstów…

Rozsiadam się wygodnie, delektuję się chwilą oraz kefirem. Pyszności!

Trzeba ruszać. Mogę dojść do Zawadki przez góry wchodząc drogami i ścieżkami na Dalnią Górę i potem chaszczując. Ale nadal jestem mało bojowa. Jeśli ktoś mnie podrzuci na Przełęcz Szklarską, mam stamtąd wygodne zejście, które w dodatku znam. Dziś moje plecy nie życzą sobie dłuższej trasy.

Na szosie próbuję łapać stopa, ale bez powodzenia. Ruszam na piechotę szosą w stronę przełęczy. Wychodzę ze wsi…

Och! To dlatego nie udało mi się nic zatrzymać! Po prostu trzeba było, żebym dotarła na piechotę aż tutaj. Dawno temu była tu wieś, Królik Wołoski, zamieszkała wyłącznie przez Łemków. Mieszkańców zwiały wiatry historii. Budynki rozebrano. Po wsi pozostał tarasowaty układ łąk, dwie czy trzy kapliczki i ONA. Piękna, murowana, na wpół zrujnowana cerkiew, ukryta w kępie drzew.

Podchodzę. Cerkiew walczy o przetrwanie. Piękne kamienne mury, dach zardzewiały, ale kompletny. Szyby w oknach pozostały. A w środku rusztowania, nowy strop ze świeżych desek! Będzie odnowiona! Na cmentarzu obok ktoś wykosił pokrzywy i pięknie wyremontował dzwonnicę.

Pełna radości ruszam dalej. Przede mną zarąbiste podejście pod Przełęcz Szklarską. Jestem zdeterminowana, więc od razu łapię stopa. Słuchając opowieści o niedźwiedziu wygodnie docieram na przełęcz. Otóż na początku kwietnia miś siedział na środku szosy. Pozwolił zrobić sobie serię zdjęć i oddalił się bez pośpiechu…

Dziękuję za podwózkę i też się oddalam. Przełęcz Szklarska słynie z widoków. Bania Szklarska, kosmaty Dił, za nim Petrus. Góra Siwce, przez którą zaraz przejdę. Popowa, Dalnia i wszystkie ich towarzyszki.

Ruszam pośród falujących traw. Lekki wiatr, upał jakby nieco mniejszy. Wchodzę miękko w pejzaż. Góry jak znajome twarze. Na trawiastych zboczach pojedyncze, malownicze drzewa. Znam tę trasę, wiem, że po dojściu do przełęczy trzeba iść łąką mając nieduży lasek po prawej stronie. W dole dzika dolina Kamionki, kolejnej zapomnianej wsi, w dodatku zarośniętej lasem. Kiedyś się tam wybiorę poszukać śladów przeszłości. Nad nią ciemny, skłębiony Dił Szklarski.

Dolina otwiera się jak książka. Schodzę. Już widać klockowate budynki, pozostałości PGR.  W tle Petrus, pojawia się grzbiet Chyrowej. Schodzę do drogi. Są i złowieszcze badyle barszczu Sosnowskiego. Wysokie na trzy metry suche baldachy. Ale liście wokół zielone, można nieźle się poparzyć. To już przysiółek Abramów, górna część wsi Zawadka. Pokrzywy, rozpadające się budynki, zardzewiałe pojazdy. I wszechobecny barszcz. Syndrom opuszczenia, ale gdzieś w tym wszystkim toczy się życie. Pies szczeka, dym leci z komina, pasą się krowy…

Wędruję w tym stadium zmęczenia, które graniczy z euforią i zadowoleniem. Wszystko płynnie się łączy w senne, upalne popołudnie. Już boczna droga. I okazały drewniany dom, za nim sad. Zrelaksowani rodzice na leżakach. Z sadu za domem dobiega śmiech i wesołe okrzyki dzieci, nad którymi nareszcie nikt nie sterczy krzycząc: uważaj!!!

Zdejmuję plecak. Uff! Psina rozłożona na fotelu przy wejściu wita mnie przyjaznym spojrzeniem i kiwnięciem ogona. Farfurnia.

Cerkiew w Króliku Wołoskim

Dubne (Mycie)

To miało być spełnione marzenie. Tęsknię za wędrowaniem tam, gdzie oczy poniosą. I spaniem tam, gdzie akurat przyjdzie mi chęć. Oczywiście trzeba mieć namiot, śpiwór, palnik… Tu lekki problem. Pan doktor wygenerował, że mam nosić do 5 kilo. Oczywiście przekraczam ten limit, ale plecy już płaczą. Czasem całkiem głośno. Więc grzecznie śpię po kwaterach i marzę o spaniu-byle-gdzie…

Tej wiosny jest szansa! Mam Szerpę, a raczej Szerpankę. Jedzie ze mną Buga, moja córka, studentka. Ruszamy w Góry Leluchowskie zwane też Czerchowskimi. To zakątek zapomniany przez wszystkich. Niby Beskid Sądecki, ale odludny i dziki. Kiedyś mieszkali tu Łemkowie, zostało po nich kilka pięknych cerkwi. Między innymi ta w Dubnem. Zobaczyłam jej zdjęcie na wystawie amatorskiej fotografii. I już wiem: chcę tam być! Zobaczyć ją na własne oczy.

Jest początek czerwca. Ruszamy wcześnie rano. Z przygodami docieramy do Muszyny. Przygody polegają głównie na trudności w dostaniu się na pokład autobusu Kraków-Muszyna. Mimo, że mamy od dawna kupione bilety, z trudem udaje nam się znaleźć miejsca. Autobus pełen ludzi. Dziki upał, zero klimatyzacji. Uff, wreszcie Muszyna! Ostatnie zakupy i w drogę.

Idziemy grzbietem, który wznosi się coraz bardziej. Piękny las bukowy, gdzieniegdzie polany. Ludzi brak. Buga rwie do przodu. Ja czuję coraz większe zmęczenie. Tej nocy spałam tylko 3 godziny. Nie udało mi się zasnąć ani w pociągu, ani w zatłoczonym i hałaśliwym autobusie. Ale jakoś pełznę. Wszystko mamy ustalone. Rozbijemy się gdzieś przed Dubnem. Na mapie widać wyraźnie boczny dopływ potoku i ścieżkę wzdłuż niego. Rozbijemy się na łące nad strumieniem. Lubię „byle gdzie”, ale lubię też umyć się przed spaniem. Na zabraną przez Bugę paczkę wilgotnych chusteczek patrzę z lekką pogardą.

Schodzimy z grzbietu. Już późne popołudnie. Rozglądam się czujnie. Ani bocznego potoku, ani ścieżki. A wieś właśnie się zaczyna. W końcu pojawia się boczny strumyk, ale jakiś mało wyraźny, pełno pokrzyw.

Nagle widzimy cerkiew w ciepłym świetle późnego popołudnia. Rzeczywiście jest niezwykła, drewniana, wtulona w trawiaste zbocze, pięknie wkomponowana w wysokie drzewa.

Podziwiamy ją, ale co z naszym spaniem? Słońce już nisko, a moje plecy lamentują. Nie mówiąc już nic o ciele, które po upalnym dniu marzy o myciu.

Dwa domy za cerkwią już granica. Nie będziemy przecież spać na Słowacji…

-Pójdziemy w górę – decyduje Buga – i rozbijemy się gdzieś pod lasem.

Wspinamy się po zboczu w wysokiej trawie. Cerkiew widziana z góry jest jeszcze piękniejsza. Ale słońce już bardzo nisko. Szukamy – wszędzie za stromo. Piękna, kwitnąca łąka, ale pochyłość za duża. A w lesie chaszcze. Wreszcie już całkiem wysoko, znajdujemy w miarę płaski kawałek łąki. Protestuję, że nie ma strumienia. A moje mycie?

Buga tłumaczy, że zaraz będzie ciemno. No dobra, rozbijamy namiot. Buga do garów,  ja ćwiczę jogę próbując uspokoić górną część pleców. Lewa noga też rozrabia. Przez wiele lat z powodu zwyrodnienia prawego biodra była moją główną nogą. Ostatnio dość głośno komunikuje, że ma tego dość!

Po kolacji ruszam w dół. Nie odpuszczę mycia! Zabieram ręcznik, mydło i na wszelki wypadek czołówkę. Schodzę i schodzę. Niemal w zupełnej ciemności docieram do strumyka. Otaczają go pokrzywy i krowie placki. O, nie!

Wracam brudna. Buga patrzy na mnie z politowaniem. Wschodzi wielki księżyc. Wycieram się chusteczkami stojąc nago pośród wysokich, falujących traw. Świerszcze grają, kwiaty pachną. Jestem czysta! Wsuwam się do śpiwora.

Tej nocy też nie mogę zasnąć. Zakładam wszystko, co mam, ale trzęsę się z zimna. Mój śpiwór, wystarczający w Chorwacji, jest zbyt cienki na polskie góry. Bark, szyja i noga też cały czas do mnie mówią… Leżę i nasłuchuję. Mimo zmęczenia porywa mnie magia czerwcowej nocy. Odzywają się sowy, słychać tupoty i szelesty nocnych stworzeń. Kozioł podchodzi całkiem blisko i szczeka gardłowym głosem, niemal ocierając się o namiot. Kiedy w hukanie sowy wplata się głos kukułki, widzę, że ciemność zmienia barwę, blednie. Wychodzę na poranną praktykę jogi. Mgła. Namiot jakby frunął po zboczu. Drzewa w pobliżu jak nierzeczywiste duchy.

A potem wybucha słońce. Mgła znika i od razu robi się upał. Zwijamy się, jemy śniadanie. Z całym dobytkiem schodzimy w dół. Fotografuje jeszcze cerkiew w ostrym świetle poranka.

Uzupełniamy zapas  wody w jednym z domów i w drogę! Przed nami Wojkowa, dawna łemkowska wieś. Upał już nieziemski. Ale co tam! W razie czego mamy jeszcze pół paczki chusteczek.

Cerkiew w Dubnem wtulona w wysokie drzewa

Polana (Ego)

most Wisłoka

Mój himalajski most w Kątach. Spróchniały, ale wytrzymał.

Jestem uparta. Zauroczył mnie odcinek czerwonego szlaku, który biegnie szczytami Danii, Polany i Łysej Góry. To niezwykły grzbiet, dziki, ale chwilami widokowy. Z jednej strony przebłyskuje dolina, w której leży wieś Łysa Góra. Z drugiej – piętrzy się niezwykła, ciemna i skłębiona góra Kamień. Skrywa mroczną tajemnicę. Tam rozstrzelano Żydów z okolicy, ponad tysiąc osób… Dlatego góra marszczy posępnie czoło. Od pasma Danii dzieli ją głęboko wcięta dolina Wisłoki.

Za pierwszym razem przeszłam tędy spiesząc się, pełna obaw, jak moja sforsowana noga pokona strome i długie podejście. I co na to moje plecy?

Rok później musiałam skrócić wędrówkę. Trzeba było wrócić wcześniej i pożegnać bliską mi osobę. Do trzech razy sztuka! Teraz przejdę tę trasę bez pośpiechu. Nie będę spać w  Kotani, tylko w Mrukowej. Odległość podobna, ale nie ma bandyckiego podejścia na górę Kamień.

Wyruszam z Chyrowej tuż po ósmej rano, pełna podziwu dla własnej dyscypliny. Wszystko zdążyłam zrobić: poćwiczyć jogę, zjeść śniadanie, pogadać z sympatycznym Niemcem, którego coś zaniosło w polskie góry. Wciąż podziwiając siebie wspinam się na grzbiet. Chaszcze mokre po nocnym deszczu. Szlak oznaczony słabo, a chwilami wcale. Co tam! Przeszłam tędy bez problemów dwa lata temu!

Wędruję, błoto mlaszcze pod butami. Po nocnym deszczu niebo wciąż pochmurne. Wciąż podziwiam swoje tempo i dyscyplinę.

Nagle… odnotowuję, że przedzieram się przez chaszcze gęstsze niż zwykle. I że dawno nie widziałam już znaków. Wyciągam mapę. Widzę plątaninę nieoczywistych dróg schodzących z grzbietu na obie strony. Hm, chyba zeszłam ze szlaku. Ale gdzie jestem? Niebo pochmurne, zero słońca. Nie ma mowy o zorientowaniu mapy. Miałam kupić kompas, ale odpuściłam, mam przecież GPS w telefonie. Tylko mój telefon jest w podeszłym wieku, nie ma ochoty wczytać mapy…

Próbuję starą metodą cofnąć się po własnych śladach. Docieram do szczytu z niedużą polanką. Oczywiście nie ma go na mapie. Prowadzą stamtąd dwie wyraźne drogi. Na żadnej z nich nie ma znaków. Reszta to kłębiące się chaszcze i niewyraźne ścieżki. Gdzie ja, u licha, jestem?

Krążę wokół szczyciku. Czas płynie. Sprawdzam jedną i drugą drogę. Mogę oczywiście zejść każdą z nich. Ale wtedy mogę nadłożyć drogi, a moje mniemanie o umiejętnościach orientacji legnie w gruzach. Wreszcie promyk słońca! Udaje mi się zorientować mapę! Wygląda na to, że chaszczując w zamyśleniu minęłam szczyt góry Polana i schodzę gdzieś na Myscową.

Słońce znika. Ale mam już pojęcie o kierunkach. Chaszczuję uparcie po stromym zboczu. Tu gdzieś powinien być szlak!

I nagle… fatamorgana? Widzę kiwającą się rytmicznie postać zgarbionego nastolatka w kamizelce odblaskowej. Z telefonu płynie muzyczka, coś w rodzaju rapu. Jest szlak!

Koleś znika za zakrętem. Przywidziało mi się? Nie, idą dwaj następni. Obcokrajowcy, jeden mówi po angielsku. Wie, że idą na szczyt góry Polana. Super! Ale chaszczując mogłam go minąć wierzchołek. Wtedy zacznę się cofać. Słońca nadal nie ma.

– A skąd idziecie? – pytam. Jeśli poznam nazwę miejscowości, ustalę kierunek. Proste!

Śmieje się. – Och, całkiem spoko miejsce! Kate? Katrina? Nasz przewodnik wie, jest gdzieś z przodu!

Miejscowości nie pamięta. Dziękuję im, ruszają.

Analizuję jeszcze raz mapę. Jeśli zbocze mam z lewej, to minęłam główny szczyt. Zakładam, że tak się stało i ruszam. Już nie bujam w obłokach. Czas też mam średni… Błądzenie kosztowało mnie sporo sił i prawie dwie godziny.

Teraz już pilnuję znaków. Nie jest to łatwe. Niektóre są ledwo widoczne, a część drzew wycięto. Schodzę wreszcie na przełęcz. Ufff, jednak idę w dobrą stronę.

Zjadam coś pospiesznie na widokowych polanach pod Łysą Górą i ruszam dalej. Mój dobry czas i mniemanie o sobie diabli wzięli.

Dopiero teraz wychodzi słońce. Upał. Nie mogło być tak wcześniej?

Odpoczywając w cieniu kombinuję. Może mogę trochę poprawić opinię na swój temat? I przy okazji zaoszczędzić trochę czasu. Plecy już zaczynają płakać, a do Mrukowej jeszcze daleko.

Zerkam na ciemną, piętrzącą się górę Kamień. Nie tym razem, Góro! Ale jeszcze się spotkamy!

Wymyślam skrót: boczną ścieżką na Grzywacką Górę, potem trasą rowerową na wieś Kąty. Kawałek szosą, kładką przez Wisłokę i bocznymi drogami przez Brzezową do Mrukowej. Super, może łatwo się zamyślam, ale kombinować umiem!

Wychodzę z lasu. Przede mną piękna panorama: rozległa dolina Wisłoki, wieś Kąty… Widać moją trasę: barwne łąki w bocznej dolinie, wijącą się Wisłokę, Brzezową, nawet Mrukowa przebija w oddali! Z lewej poważna góra Kamień. W tle ciemne kształty gór: Kolanin, Świerzowa, Magura Wątkowska…

Uciszam tego ludzika we mnie, który woła: ojej, jak daleko! Nie dasz rady! Zarzucam plecak, skręcam w stronę Grzywackiej Góry. Na szczycie piętrzy się dziwna konstrukcja. Okrągły biały słup, dookoła wiją się strome kręcone schodki, kończy się to czymś w rodzaju bocianiego gniazda na szczycie masztu. Wygląda to jak scenografia z planu ze starego filmu science-fiction. Na dodatek zwieńczone krzyżem…

Zwalczam pokusę, żeby wdrapać się na wieżę i ruszam. Schodzę w pejzaż jak w obraz, stromą ścieżką rowerową, którą przy okazji wiedzie droga krzyżowa.

W Kątach uderza we mnie wściekły upał. Mam już niewiele wody. Rozważam pójście do sklepu, ale to nie po drodze. Dodatkowe dwa kilometry szosą, nie! Wstąpię do jakiegoś domu i poproszę o kranówkę. Albo studniówkę…

Kąty to duża wieś, ale nikt nie pomyślał o zrobieniu chodnika. Idę główną szosą, nad uchem ryczą samochody. Upał jak w Afryce. Mam dość! Zaraz poproszę o wodę.

I nagle… cud! Wsi nie stać na chodnik, ale jest tu drugi sklep! Przed nim, jak trzeba, wygodny stół i ławki. Kocham Kąty!

Po chwili siedzę wygodnie w cieniu pod sklepem, sączę zimny kefir. Jestem w niebie!

Pokrzepiona ruszam dalej. Nadal straszny upał, ale mam zapas wody. I zaraz zejdę z tej cholernej szosy. Na mapie ścieżka rowerowa przechodzi przez Wisłokę. Musi być tu kładka! I jest.

Z niedowierzaniem oglądam coś w rodzaju wąskiego wiszącego mostu rodem z Himalajów. Spróchniałe deski, całość wisi na zardzewiałych łańcuchach. Pod spodem nie ma przepaści, ledwie parę metrów do płynącej leniwie Wisłoki, ale spaść można. No trudno, ruszam.

Po chwili jestem już na szosie w bocznej dolinie. Kiedy skończy się ten upał??? Ciągle jakieś pagórki, stromo w górę, stromo w dół… Zaczyna się wieś Brzezowa. Próbuję łapać stopa, ale bez powodzenia. Chyba za bardzo śmierdzę i kierowcy to czują… Wieś ciągnie się przez kolejne kilometry. Szkoła, kościół, po cholerę tyle domów?

Włażę pod kolejna górkę smażąc się w upale, kiedy pojawia się facet. Widać, że pracuje fizycznie, ogorzała twarz, spłowiałe od słońca włosy, wąsy. Trochę przynapity. Prowadzi rower, a może to rower prowadzi jego?

– Dzień dobry, pani ładna. Ludzie chodzą ulicami… – i patrzy na mnie pełen pijackiej zadumy.

Tak – odpowiadam – chodzą. Do widzenia!

Wypełzam z wsi. Ufff, nieco chłodniej! W szczerym polu wreszcie tabliczka: Mrukowa. Wsi nie widać, ale jest przynajmniej napis…

Do wsi docieram po kolejnych dwudziestu minutach. Jeszcze pytam o drogę. I wreszcie staję przy furtce, gdzie wita mnie szczekaniem sympatyczny pies Piorun.

Petrus

Kiedy tylko zobaczyłam te górę, natychmiast zapragnęłam na nią wejść. Było to kilka lat temu, w piękny jesienny dzień. Z wieży widokowej na szczycie Baranie ujrzałam ciemny, kłębiasty grzbiet wystający ponad inne. Nie miał jednego oczywistego wierzchołka, ale biła z niego wielka moc. Wszędzie płonęły buki skąpane w jesiennym słońcu.

Po zejściu z wieży (paru szczebli brakowało, dobrze, że mam staw biodrowy po remoncie) biorę mapę. Piotruś??? Co za kretyńska, infantylna nazwa dla tak wspaniałej góry?! Potem doczytuję jeszcze inną nazwę: Pitrosal. No, już lepiej. W końcu w starym przewodniku Krygowskiego znajduję imię, które najbardziej mi się podoba: Petrus, od wołoskiego określenia skały. Niemal jak święty Piotr, on tez był skałą…

Tak więc jest to opowieść o górze Petrus.

Parę lat później: jest piękny dzień sierpniowy. Wiem, już, że moja wędrówka skończy się wcześniej. Muszę przerwać ją i jechać na pogrzeb. Daję więc sobie w prezencie wycieczkę na tę górę.

Śpię w Farfurni w Zawadce Rymanowskiej, pławiąc się w luksusach samotnego noclegu w pięcioosobowym pokoju. To magiczne miejsce, przyjazne i pełne akceptacji. Przytulne, proste wnętrza, ręcznie robione ceramika. A jedzenie! Do tej pory śni mi się po nocach.

Wędrówkę zaczynam od cerkwi. Prawdopodobnie jest inna, krótsza droga. Ale mam potrzebę pożegnania Tego-który-właśnie-odszedł. A w kościele jest msza, to niedziela.

Ruszam. Szlak od początku grzęźnie w potężnym błocie. Chyba nawet przebija to , to było na Bukowicy… Poza tym znaków totalnie brak. Idę na czuja w górę, starając się wybierać nieco mniejsze bajora. Na bocznym szczyciku łapię szlak. Po zejściu w dolinę potoku oprócz błota pojawia się barszcz Sosnowskiego. Trzeba uważać! Czas płynie, pnę się pomału w górę. Oprócz wejścia na szczyt mam jeszcze jeden cel: Święta Studzienka, źródło, gdzie ponoć przebywał kiedyś święty Jan z Dukli. Wiem, że niełatwo je znaleźć. Już raz próbowaliśmy. Zniechęciły nas wiatrołomy i zmęczenie mojego towarzysza.

Teraz mam mnóstwo czasu i energii. Wędruję. Cudownie przekoszony grzbiet, z jednej strony niemal pionowy, porośnięty gęstym lasem: stare buki, świerki i brzozy. Dawno temu był tu kamieniołom, ale teraz wszystko rzetelnie zarosło. Urwisko, gdzieniegdzie przewieszone. Chłodny cień mimo upału. Uwielbiam cię, Góro!

Szczyt. Bez dalszych widoków, można podziwiać tylko zbocza opadające stromo w dół. Ale i tak jest pięknie. Pożeram kanapkę z fantastycznym hummusem z Farfurni i ruszam. Święta Studzienka czeka! Schodzę do drogi przecinającej grzbiet, ta drogą jeszcze sporo w dół. Zostawiam drogę i przedzieram się przez chaszcze. Wszędzie zwalone pnie, strome zbocza, kłębowiska gałęzi, gąszcz malin i jeżyn. Łażę tak z pół godziny i nic. Trzeba wracać.

Dochodzę już z powrotem do grani, kiedy dostrzegam niewyraźny ślad ścieżki. A może???

Jeszcze raz próbuję. Pokonując zwalone pnie schodzę nisko, jeszcze niżej niż poprzednio. Widzę małą drewnianą budkę pośród lasu. Eee, jeszcze jeden domek drwali! Widziałam ich sporo. Dla porządku podchodzę bliżej, ale nie próbuję otwierać drzwi. Zwykle są zamknięte, żeby ktoś drwalom nie narobił bałaganu.

Dostrzegam ścieżkę schodzącą za domkiem w dół. Może przynajmniej będzie strumyk… Upał, a mam już niewiele wody.

I nagle: błysk! Słoneczny promień odbity na powierzchni wody! Widzę małą kapliczkę na drzewie, a obok lśni ocembrowane kamieniami źródło. Znalazłam Świętą Studzienkę! Piję krystaliczną, zimną wodę i cieszę się chwilą. Próbuję jednak otworzyć drzwi budki. To mikroskopijna kapliczka: ołtarz, znicze, kwiaty.

Wracam zastanawiając się nad faktem, jak bardzo nasze wyobrażenia determinują to, co nam się wydarza. Byłam gotowa zawrócić, pewna, że to domek drwali. Czyli zawsze trzeba sprawdzać, co jest za tymi drzwiami. Może nie pety w słoiku, tylko święty Jan, wbrew naszym wyobrażeniom?

Schodząc w upale w kilku miejscach próbuję odnaleźć skrót do Farfurni. I znowu rąbię się przez chaszcze i błoto. Trochę już mi się nie chce. Wracam grzecznie na znajomy, grząski nie-szlak. Wychodzę z powrotem obok cerkwi. W nagrodę piękny widok: Cergowa w całej okazałości, skąpana w ciepłym świetle późnego popołudnia.

Następnego dnia nocuję w Lubatowej. Na kwaterze znajduję książkę Stanisława Kłosa Osobliwości Beskidu Niskiego. Czytam o Świętej Studzience: „ Miejsce to jest trudno dostępne i tylko wytrawny turysta może je odnaleźć… „

I wytrawna turystka. Dzięki, Góro!

swieta_studzienka

A jednak! Kapliczka na drzewie, poniżej otoczone kamieniami źródło

 

 

Bukowica 2 (aniołowie)

Moje letnie wędrówki zaczynają się wiosną. Siadam z mapą i planuję. Czuję się trochę jak smakosz układający menu. Rozważam, analizuję. Potem i tak życie to modyfikuje. Ale właśnie to jest najbardziej ekscytujące.

W tym roku ciekawym początkiem miała być wędrówka z Darowa do Puław. Akurat na przystawkę… Po wizycie w leśniczówce miałam podejść na górę Dił, musnąć jeden ze szczytów Bukowicy i przez piękne widokowe łąki zejść na Puławy Górne.

Lało od rana. Cóż było robić? Grzecznie pozwalam zawieźć się do Puław. Nie będę łazić w deszczu, skoro jeszcze mam do dyspozycji samochód.

Docieram na kwaterę późnym popołudniem. W Puławach więcej krów niż ludzi. Malownicza, pięknooka grupa stoi na przystanku. Nie wiem tylko, czy autobus je zabierze?

Deszcz przestaje padać. Ruszam na zachód słońca na widokowy szczyt Polana. Wszystkie pasące się tam krowy patrzą na mnie: kim jesteś? Dokąd idziesz?. Zaliczam zachód słońca. Wypogadza się. Dreszcz ekscytacji: jutro wyruszam!

Następnego dnia od rana w drodze. Chcę przejść przez bezimienny grzbiet do Woli Sękowej, zobaczyć Uniwersytet Ludowy, podejść na dziko na Bukowicę i wrócić czerwonym szlakiem, który biegnie przez jej pasmo. Trasa w większości bez szlaku, ale od czego mam mapę i czuja? Aha, mam jeszcze GPS w telefonie. Na bezimiennym grzbieciku łapię szlak jeździecki. Wszystko gra. Po całodziennym deszczu  droga przypomina koryto wypełnione rzadkim błotem. Spotykam tylko dwie piękne łanie. Słońce! Dziś już nie będzie deszczu. Szlak jeździecki skręca w bok, a ja bez trudu docieram do Woli Sękowej. Robię dużą pętlę przez wieś. Mogłabym skrócić, ale to przecież wycieczka krajoznawcza. Wszędzie zabawne rzeźby. Drewniany rybak z drewnianym pstrągiem nad potokiem. Rzeźbiony strach na wróble na rozstajach.

Podchodzę zawracając do górnej części wsi. Jest Uniwersytet Ludowy. Odremontowany ładny budynek, wokół w starym sadzie kolejne rzeźby. Wiklinowy ptak czuwa koło domu. Korowód drewnianych postaci wędruje w stronę pól. Spędzam tam całą godzinę. Odpoczywam, jem puszeczkę tuńczyka i gadam. Dziewczyny pokazują mi kolejne pomieszczenia. Może zrobimy tu kiedyś wyjazd jogiczny?

Poora ruszać. Bukowica groźnie piętrzy się przede mną. Po analizie mapy decyduję się na jedną z dróg. Szlaku nie ma i nie będzie. Ale idąc w górę muszę dotrzeć na grzbiet! Najwyżej będzie trochę chaszczowania…

Przez przysiółek Wola Jaworowa docieram do krawędzi lasu. Tu zaczynają się schody. Na mapie mam dwie drogi. A tu – cztery. Po namyśle ruszam środkową. Typowa droga zrywkowa, błoto gęste jak śmietana. Idę stromo do góry. Super, zdobywam wysokość!

Po jakimś czasie orientuję się, że droga trochę za bardzo skręca na zachód. Powinnam iść na północ. To nic, może zmieni kierunek? Zmienia, na jeszcze bardziej zachodni. I docieram do dwóch zrywkowych maszyn na stromym zboczu. Droga skręca dalej ostro na południe. Co tam! Widzę, że grzbiet już blisko. Jestem trochę za bardzo na zachód, ale ten szczyt na pewno łączy się z Bukowicą. Podchodzę zanikającą ścieżką. Potężne chaszcze, splątany gąszcz malin i jeżyn po pas, co chwila zwalone pnie. Rąbiąc się przez gąszcz docieram do miejsca, gdzie wszędzie jest w dół. Gdzie Bukowica?!

Rozkładam mapę. Aha, Jawornik, jedyny szczyt w pobliżu nie połączony z głównym grzbietem. Teoretycznie jestem blisko, ale muszę zejść stromo w dół przez chaszcze i znowu stromo podejść. W tempie kilometr na godzinę. To już chyba wolę rzadkie błocko na drodze zrywkowej…

Grzecznie podkulam ogon i schodzę. Na chaszczówę zużyłam ponad godzinę czasu i sporo sił.

Po analizie mapy decyduje się na nieco okrężną drogę przez wieś Tokarnia. Wygląda na to, że leśna droga dochodzi do grzbietu. Pewności oczywiście nie ma. A czas płynie…

Ruszam dobrym krokiem. Nie chciałabym iść przez Bukowicę nocą. Nocne  błądzenie niekoniecznie mi pasuje. Wiem, że jest tam gawra niedźwiedzia. Zatrzymuję się na krótko, żeby spojrzeć na mapę. Odpalam GPS w telefonie, ale tylko na chwilę. Oszczędzam baterię. Oszczędzam też wodę. Jedzenia już nie mam. Dam radę!

Droga pnie się coraz stromiej. Środkiem płynie już błotnisty strumyk. Wciąż nie mam pewności, jak daleko do grzbietu. Las jest gęsty, a błoto kosmiczne. Słońce zniża się coraz bardziej. Cały czas idę w górę. Duża ta Bukowica…

Jest! Wreszcie grzbiet i czerwony szlak. Oglądam mapę. Teraz dopiero widzę, że Bukowica wzięła haracz. Gdzieś w dzikich ostępach został mój turystyczny kapelusz. Trudno. Może jakiś misiek go założy…

Idę szybkim krokiem. Błoto kosmiczne jak dotychczas, ale przynajmniej jest mniej stromo. Chcę jak największą część lasu przejść za dnia. Nagle: cud! W tym stromym, odludnym miejscu wiata! Nowa, bardzo porządna, z piecem typu grill. W wiacie siedzą trzej aniołowie i wyżerają coś z menażek. Dla niepoznaki ubrani jak turyści.

-Cześć! – woła pierwszy anioł. – Na pewno jesteś głodna. Gulaszu już nie ma, ale dostaniesz kanapeczkę.

Gadamy. Jak zwykle: skąd i dokąd? Aniołowie mają namiot i chcą nocować gdzieś w pobliżu.

Dostaję kanapeczkę z pasztecikiem. Wcinam, aż miło, chociaż jestem wegeterianką. Nalewają mi też całą butlę wody.

Dzwoni telefon:

-Jak tam? Jesteś już w knajpie? (no tak, miałam zdążyć do restauracji w Puławach na kolację).

– Jeszcze nie…

– A gdzie jesteś?

– Na Bukowicy, przy jednym ze szczytów – mówię oględnie.

Aniołowie chcą spieszyć z wyjaśnieniami, gdzie dokładnie jesteśmy. Uciszam ich stanowczym gestem. Po co człowieka denerwować?

-Ojej, to jeszcze strasznie daleko!

– Spoko, mam czołówkę. Dam radę!

Żegnam się z aniołami i ruszam. Zapada zmrok. Las traci szczegóły, kontury rozmywają się coraz bardziej. Wędrując zaczynam gwizdać łemkowskie piosenki. Tak na wszelki wypadek, pod te miśki… Nie zapalam jeszcze czołówki. Ciemność pochłania mnie. Wyczuwam szlak pod stopami, błoto chlupie. Staję się jednym z Bukowicą. Oddycham z nią, wchłania mnie miękko i przyzwalająco. Czuję zmęczenie, ale wiem, że mogłabym tak iść i iść.

Zapalam czołówką dopiero na zejściu, kiedy błoto staje się jeszcze rzadsze. Poza tym nie widać już znaków na drzewach, a ścieżka dzieli się na dwie lub trzy…

Już wyjście z lasu. Na bezchmurnym niebie wielki księżyc.

Oglądam się w tył, na ciemny, milczący grzbiet. Dzięki, Góro! Przeżyłyśmy coś razem.

Wracam powoli przez łąki zalane światłem księżyca. Przechodzę obok łemkowskiego cmentarza. Stare drzewa milczą, duchy aż fruwają w powietrzu. Hospody pomyłuj!

Na kwaterę docieram koło dziewiątej wieczorem. I znów puszeczka: tuńczyk z warzywami. To z pewnością dzień tuńczyka. I dzień Bukowicy.

bukowica

Bukowica w zapadającym zmroku. Jeszcze coś widać.

Myscowa

Zwykle piszę wyłącznie o górach. Ale ta wieś zasłużyła na osobną opowieść.

Przycupnęła na zboczach w miejscu, gdzie Wisłoka, meandrując, wrzyna się między pasmo Danii, Polany i Łysej Góry a górę Kamień. Wewnątrz wsi, na wzgórzu, murowana cerkiew i resztki starego cmentarza. Cerkiew góruje nad wszystkim, jest sensem i sercem tej wsi. Aha, i teraz jest katolickim kościołem.

Wędruję ze schroniska w Hucie Polańskiej. Mijam cerkiew w Polanach. Sklep zamknięty. Mam tylko puszeczki i suchą owsiankę. Ale co tam, po drodze jest Myscowa. Kupię sobie świeżą bułkę i kefir. Na pewno pod sklepem, jak wszędzie tutaj, jest elegancki stół, ławki i parasol. Sklep w Beskidzie jest ośrodkiem życia towarzyskiego, czymś pomiędzy kawiarnią i domem kultury. No więc na pewno będzie stół i ławki!

Wspinam się malowniczą doliną potoku. Upał, zbiera się na deszcz. Idę tak zwanym żółtym szlakiem rowerowym. Jak na razie zauważyłam dwa znaki. Hm… No dobra, droga jest oczywista. Pod koniec doliny muszę wspiąć się na zbocze i przekroczyć przełęcz. Każde zejście w dół doprowadzi mnie do Myscowej. Proste.

Nie tak do końca. Szukam miejsca, gdzie szlak opuszcza dolinę. Jest droga, najpierw łagodnie, potem stromo pod górę przez bujne łąki. Znaków nie ma, ale jakaś dobra dusza przyczepiła do sterczących na łące kołków i samotnych drzew spłowiałe kawałki plastikowej taśmy.  Widoki coraz piękniejsze, cerkiew w Polanach jak maleńka, błyszcząca bańka pośród gór.

Przełęcz! Ostatni rzut oka na tamtą stronę i zaczynam zejście na Myscową. Nad górą Kamień wielka chmura. Dreszcz emocji – ten szczyt ma w sobie coś… Poczekaj, Góro. Już niedługo. Pojutrze się spotkamy! Zaliczam jeszcze deszcz, i już Myscowa. Mogłabym tak naprawdę od razu skręcić w prawo na drogę, która przez bezimienne pasmo prowadzi na Chyrową – ale moja restauracja? Mój piękny stolik pod sklepem?

Myscowa to wieś, gdzie czas się zatrzymał. Domy pokryte papą, eternitem, dachówką albo kombinacją – co tam było pod ręką. Wszędzie, nawet pod cerkwią, pasą się krowy i łażą kury.

Pusty plac poniżej cerkwi to centrum wsi. Przystanek i sklep. Gdzie mój piękny stolik? Pod budynkiem mała ławeczka, taka na dwie osoby. Zero parasola. A słońce znowu praży…

Zostawiam plecak na pustej ławeczce (plecy już narzekają) i wchodzę do środka. Nie ma bułek. Przecież nie kupię całego chleba! Decyduję się na kefir, herbatniki i rodzynki. Razem z vege puszką i kranówą z Huty Polańskiej będzie świetny lunch!

Kiedy wychodzę ze sklepu, na ławeczce obok mojego plecaka siedzi kobieta. Wpatruje się we mnie. Przybysz z innego świata, jakiś nowy element.

Zaczynamy rozmawiać. Kobieta może być nieco tylko starsza ode mnie, ale według miejscowego dress codu ubiera się jak ktoś, kto nie ma już wobec życia żadnych oczekiwań. Workowata bluzka, chustka na głowie. Piękne ciemne oczy, spokojna i zrezygnowana twarz. Zadaje mi nieśmiertelne pytanie:
– A dlaczego pani tak chodzi po górach?
Tłumaczę, że pracuję na siedząco. I bolą mnie plecy. Muszę się ruszać.
Kupiła.
Skąd idę? Z Huty Polańskiej do Chyrowej.
Zerka na mnie już nieco inaczej. Może jednak nie jestem z kosmosu…
– Aha… A potem gdzie?
– Do Kotani.
Patrzy na mnie jak na idiotkę: – To przecież w drugą stronę!

To nie mieści się jej w głowie. Idę gdzieś i następnego dnia wracam z powrotem???

Przepadłam. Nic już się nie da zrobić. Jestem niespełna rozumu. A może naprawdę jestem? Jeśli powiem jej, że pragnę przejść kolejny kawałek GSB przez widokowa Łysą Górę, i tak nie uwierzy.

Nie pozostaje nic innego, jak pożegnać się i odejść. Jestem głodna, ale chcę znaleźć miejsce, gdzie nie śmierdzi gnojówką. A poza tym te oczy…

Wieś jest długa. Szutrowa droga prowadzi wśród łąk wzdłuż potoku. Krowy i placki w dużych ilościach. Wreszcie las! Rozkładam na mokrej trawie matę do jogi, pożeram wszystkie smakołyki. Pachnie intensywnie miętą, musiałam zgnieść kilka liści. Zrywam więcej na wieczorną herbatę. Życie jest piękne!

Przechodząc przez bezimienny grzbiet dzielący mnie od Chyrowej delektuję się ciszą. Spotykam stado saren, dwa lisy i zaskrońca. I faceta, który na mój widok zatrzymuje traktor i zadaje drugie nieśmiertelne pytanie:
– A nie boi się pani tak sama?
– Nie. Czego mam się bać?
– No, że zgwałcą…
– E, tam! Do widzenia!

myscowa

Myscowa. Kościół w budynku dawnej cerkwi. Góruje nad wszystkim.

myscowa

Tokarnia

Jest w Beskidzie kilka gór o tej nazwie. Ale moja bohaterka to najbardziej na wschód położony wierzchołek dzikiego pasma Bukowicy. Już prawie Bieszczady, graniczna dolina Osławy tuż, tuż. Bukowica wije się kosmatym, zalesionym grzbietem. Piękny bukowy las, wielka pustka, wilki i niedźwiedzie. Wzdłuż grzbietu Główny Szlak Beskidzki, znaki czerwone. No właśnie, znaki…

Pasmo Bukowicy – oczywiście wraz z Tokarnią – wybrałam na pierwszy dzień mojej samotnej wędrówki. To był test. Po wstawieniu endoprotezy biodra bardzo szybko wróciłam do wędrówek po górach.  Ale zawsze na lekko. I zawsze z Sherpą. Staw biodrowy już nie bolał, ale moje plecy odmawiały noszenia czegokolwiek.

Potem nastąpiła poprawa. No to jadę! Układam plan: nie za duże odcinki, noclegi, obiadokolacje. Bukowica kusi mnie od momentu, kiedy usłyszałam tę nazwę. Buki to moi starsi bracia. Wpada mi w ucho jakaś historia o błądzeniu na Tokarni, ale co tam! Błądziła młodzież bez doświadczenia. A ja jestem stary bieszczadnik (beskidnik?).

Zaczynam klasycznie, od Komańczy. Po noclegu w schronisku wyruszam. Wielkie emocje! To test mojego nowego biodra i moich pleców reanimowanych fizjoterapią i codzienną praktyką jogi.

Pierwsze błądzenie zaliczam już na Wahalowskim Wierchu. Na trawiastym szczycie nie ma żadnych oznaczeń. Pozostaje mapa i wyobraźnia. I instynkt. Wycofuję się grzecznie, znajduję właściwą drogę. Górę Kamień z pięknymi skałkami przebywam bez problemu. Jeszcze fotograficzne szaleństwo na terenie dawnej wsi Przybyszów. Kwitnie barszcz Sosnowskiego. Ogromne, biało kwitnące rośliny, wielkie jak znaki drogowe, baldachy jak półmiski… Całe pole!

I już Tokarnia. Wychodzę z lasu. Tam, gdzie nie ma drzew, nie ma też znaków. Ale jest ścieżka wydeptana w trawie. Niezbyt wyraźna, ale zawsze. Podchodzę dzielnie, plecy jakoś się trzymają. Późne popołudnie, ciepłe, nasycone światło.

Problem zaczyna się wraz z początkiem sianokosów. Łąki na górnej części zbocza są skoszone. Gdzie moja ścieżka? Nie ma nic. Według mapy szlak prowadzi prosto na szczyt. Idąc w górę trafię na niego, proste! Muszę jeszcze tylko przejść przez las. Idąc coraz bardziej stromo przez skoszone łąki docieram do jego krawędzi.

Hmm… Las jest zbitą gęstwiną jeżyn, malin i pokrzyw. W tym wszystkim rosną drzewa. Zero szlaku, zero ścieżki. Wędruję wzdłuż krawędzi. Nic, po prostu busz. Przecież nie będę się przez to rąbać. Powinnam być już w Woli Piotrowej!

Coś warczy. Zboczem, na przełaj przez skoszone łąki suną dwa samochody terenowe. No tak, jest niedziela, trzeba zażyć świeżego powietrza.

Zatrzymuję jeden z samochodów. Facet koło trzydziestki, szorty, mięsień piwny.
– Przepraszam, nie widział pan czerwonego szlaku?
Patrzy na mnie zdziwiony:
– Czego???
– Szlaku. No, biało-czerwonych znaków na drzewach – wyjaśniam.
– A, tam było coś takiego.
– Dziękuję!!!

Idę we wskazanym kierunku. Jest szlak! Elegancka droga przez busz. I szczyt Tokarni z wielkim masztem i widokiem na okoliczne pasma gór. Za mną błękitnieje Chryszczata. Przede mną kudłate cielsko Bukowicy, moja jutrzejsza trasa. U moich stóp Wola Piotrowa. Nasycone światło późnego popołudnia. Intensywnym fioletem kwitnie wierzbówka.

Telefon:
– Jesteś już na miejscu od dawna? Jak tam kwatera?
– No nie… Trochę błądziłam, nie było znaków, a tu wszędzie skoszona łąka. Ale za to nauczyłam gościa, co to jest szlak!

Do Woli Piotrowej docieram późno. Plecy płaczą… Kolacja, a potem kilka regeneracyjnych asan przed snem. Jutro reszta pasma Bukowicy i leśniczówka Darów!

tokarnia beskid niski

Widok z Tokarni na wschód. W tle pasmo Chryszczatej. To już Bieszczady