To miał być luźniejszy dzień. Poprzedni minął na wędrówce w deszczu przez grząskie błoto, chaszcze i rwące potoki. Oczywiście na ciężko. Na dodatek moje hiper-super buty turystyczne puściły na szwie. Czyli mimo membrany i tak wlewało mi się do środka. Dotarłam na miejsce, buty mokre, ale dusza szczęśliwa. Sucho i niebiański obiad. Czego więcej mogę pragnąć?
Rankiem wyruszam na ten luzik na lekko. Ma już nie padać, ale wszystko wokół porządnie mokre. Chaszcze i trawy rzetelnie podlane. Nocuję w Daliowej, Siedlisko Zakucie. Kilka ciekawych miejsc w zasięgu. Kusi mnie dolina Kamianki, nieistniejąca wieś kompletnie zarośnięta lasem. Ale mam dziurawe buty, a deszcz padał całą dobę. Decyduję się na widokową Banię Szklarską. Chcę znaleźć wejście ścieżką dydaktyczną. I stary łemkowski cmentarz w Szklarach. I może jeszcze zdążę zahaczyć o Kamiankę?
Wyruszam. Pochmurno, ale ma nie padać. Wędruję szosą w stronę Jaślisk, potem Traktem Węgierskim w górę. Nade mną krążą orliki krzykliwe. Poza tym cisza. Widoki coraz rozleglejsze. Mijam Szklary, wędruję stromo żwirową drogą w dół, potem w górę. Zagłębiam się w las. Chaszcze pomału wysychają. Ścieżka prowadzi coraz stromiej, przez krzaki dojrzałych jeżyn (tu oczywiście przystanek co chwila), aż na pokryty trawą szczyt.
Trawy falują. A przede mną znajome towarzystwo: potężny Petrus i jego młodszy brat Dił Szklarski. Charakterystyczny profil Cergowej. Ostra, Hyrowa, Siwce, Popowe Polany… Prawie wszystkie, poza Ostrą, schodzone moimi cierpliwym stopami.
Wychodzi wreszcie słońce. Kładę się i pogrążam w nicnierobieniu.
Po jakimś czasie chłód i cień .No tak, zbliża się niezła chmura. Góry nie czytały prognozy… Bania jak to bania, prawie nie ma drzew. Decyduję się zejść do schronu na przełęczy. Schodzę szybko, docieram do zrywkowej drogi wypełnionej po brzegi błotem o konsystencji śmietany. Na brzegach plątanina pokrzyw i zwalonych drzew. O nie, znowu zamoczę buty! To już lepiej zmoknąć, mam przecież kurtkę.
Wracam na szczyt. Okazuje się, że chmura popędziła na wschód. Polała Daliową i Jaśliska, do mnie deszcz nie dotarł. Zjadam coś i w dobrym nastroju schodzę poszukać cmentarza. Po drodze łania z małym, już podrośniętym, to przecież sierpień. Łania zmyka. Młode przez chwilę ma ochotę zapaść w trawy, potem decyduje się dołączyć do matki w kilku pięknych, długich susach, wybijając się z dwóch nóg naraz. Jak te gazele w Afryce…
Schodzę coraz niżej. Zero ścieżki, tylko zarośla, stare drzewa owocowe. Niewyraźne znaki namalowane rzadko na pniach. Jest! W niedużym lasku pośród pni majaczą kamienne krzyże. Półmrok i cisza. Hospody pomyłuj…
Płoszę jeszcze kozła. Oddala się, z irytacją poszczekując gardłowym głosem. Jest u siebie, a tu ktoś zakłócił jego spokój.
Podchodzę z powrotem trawiastym zboczem i łapię ścieżkę schodzącą na Szklary. To dziwna wieś: szczątki pegeeru i kilka bloków obwieszonych antenami satelitarnymi. Dzieciaki jeżdżą wokół na rowerach i hulajnogach, przyglądają mi się ciekawie.
Nie zdążę już na Kamiankę. Nie mam też ochoty wracać szosą. Postanawiam przejść łąkami do doliny potoku. Powyżej biegnie droga wprost na Daliową. Trzeba tylko przedostać się przez strumień otoczony wąskim pasmem lasu.
Schodzę na przełaj przez łąki. Na szczęście niedawno koszone, trawa trochę podrosła, ale da się iść. No i nie zepsuję nic rolnikom. Zdeptana wysoka trawa nie da się porządnie skosić.
Brzeg lasu otaczającego potok jest zbitą ścianą chaszczy: maliny, jeżyny, pokrzywy i młode drzewka. Nie chce mi się przez to rąbać. Próbuję kilka razy, wędrując wzdłuż ściany drzew. Las ma swoje półwyspy i zatoki, trasa wydłuża się coraz bardziej. W jednym miejscu udaje mi się przepchnąć przez krzaki, ale jar potoku jest tak stromy i głęboki, że odpuszczam. Po drodze widzę jeszcze kilka saren.
I nagle… cud! Coś sporego i brązowego wskakuje na drzewo tuż przede mną. Obejmuje pień łapami i patrzy na mnie nieufnie. Brązowa sierść, żółtawy śliniaczek pod brodą. Pyszczek kocio-miśkowaty. Kuna leśna w całej okazałości!. Patrzymy na siebie z bliska. W końcu zwierzę dość niezdarnie wspina się po cienkim pniu. Chwilę buja się niepewnie na wiotkich gałązkach i przeskakuje na drzewo po drugiej stronie wąwozu. Schodzi niżej i patrzy na mnie z tryumfem: no i co mi teraz zrobisz? Złazi na ziemię, oddala się w las, wciąż zerkając nieufnie, czy nie przeskoczę przez wąwóz w ten sam sposób.
Pełna radości wycofuję się na łąki. Dla tego widoku warto było wpakować się w gęstwinę!
Meandruję dalej. Zaczynam czuć zmęczenie. Widzę szosę, która kusi: przestań się wygłupiać, wracaj!
O nie! Pokonuję mniejszy jar bocznego dopływu. Porządnie już zmęczona wspinam się łąkami. Wreszcie docieram do głównego potoku. Płynie głębokim jarem. Strome ściany ze skośnie ułożonych szarych łupków: flisz karpacki w całej okazałości. Pokonuję śliskie łupki i chaszcze powyżej. Znów łąka. Podchodzę pełna nadziei. Gdzie ta droga?
Jeszcze kilkadziesiąt metrów w górę i… jest! Mam ją pod stopami. Biegnie kolejnym jarem głębokim na trzy metry. Strome ściany z łupków przetykanych mchem, gdzieniegdzie paprocie. Wszystko razem wygląda jak realizacja firmy zajmującej się nietypowymi aranżacjami zieleni. Zejść się nie da, można najwyżej zeskoczyć. Tu i tam widać ślady. Ale sarny i jelenie nie miały endoprotezy. Cofam się wzdłuż krawędzi, wreszcie znajduję zejście. Uff. Wędruję kamienistym szlakiem. Po jakimś czasie wąwóz wypłaszcza się. Jeszcze tylko kolejny skok przez potok – i pojawiają się domy. Daliowa.
A tam wita mnie piękny uśmiech pani domu i kolejne vege pyszności. Jestem w raju!