Test tatrzański

Dziewięć miesięcy po skomplikowanym złamaniu nogi. Przerąbałam się przez opinie lekarzy-specjalistów: „ma pani gruz w kolanie”, „przykro mi, ale walczymy tylko o dobre podparcie dla protezy”, „to, co odrasta między odłamami  to miękka tkanka, a nie kość”. Mam za sobą długą rehabilitacją, cierpliwe korygowanie osi kończyny i naukę chodzenia. Pierwszych pięć kilometrów, pierwszych dziesięć. Pora na poważniejszy test.

Jedną z cudownych właściwości naszego ciała jest czucie głębokie. Nie zastanawiamy się, skąd nasze mięśnie wiedzą, jak mają skurczyć się, żeby postawić krok w nierównym terenie. To oczywiste, dostają sygnał z mózgu. A skąd mózg to wie? Oczywiście poprzez oczy. Otóż nie tylko. Pomagają w tym receptory czucia głębokiego rozmieszczone głównie w stawach. Jeśli staw zostaje zniszczony, receptor również. Mój lewy staw kolanowy jest ziejącą dziurą. Trzymają go mięśnie, ścięgna, płytka i sześć śrubek. Już nauczyłam się chodzić po leśnej drodze. Zatrzymywać rower tak, żeby trafić nogą w chodnik. Pora na naukę czucia głębokiego na stromych górskich ścieżkach.

Zaczynam z grubej rury: Tatry! Oczywiście mając świadomość, że ma być łagodnie, spokojnie i niezbyt stromo. Długi weekend listopadowy obiecuje piękną pogodę. No to jedziemy!

Docieramy do Zakopanego jeszcze za dnia. Zostawiamy rzeczy na kwaterze. Pora na spacer ścieżką pod reglami. W listopadzie zwykle w Tatrach jest pusto. A tu… wpadamy w tłum ludzi! Panie w kozaczkach. Dziewczyny w śnieżnobiałych butach sportowych. Rozwrzeszczane dzieciaki i liczne pieski. O nie… przecież to wszystko jutro popłynie Doliną Kościeliską, którą zamierzaliśmy pójść!

Decydujemy się na zmianę planów: Chochołowska i podejście pod Siwą Przełęcz. Jest oczywiste, że moje kolano z gruzem nie wtaszczy się na przełęcz. Równie oczywiste jak to, że będziemy wracać w tłumie piesków, dzieci i kozaczków. Ruszamy więc wcześnie. Piękna pogoda, mróz, na horyzoncie iskrzą się pokryte śniegiem Tatry. Bez trudu znajdujemy miejsce do parkowania u wlotu doliny. Jest cudownie pusto. Nawet tuptanie po asfalcie jest wspaniałe. Docieramy do wlotu Doliny Starorobociańskiej. Szok! Kiedyś szło się tu gęstym lasem. Teraz królują wiatrołomy: przewrócone, uschłe i połamane drzewa. Nagle otwierają się widoki: w górę doliny i w tył, na Wielkie Turnie. Przed nami jaśnieje zębata grań, ku której zmierzamy. Wychodzimy ze strefy cienia i mrozu. Nagle robi się upał! Rozbieramy się niemal do rosołu i w drogę! Kolano działa świetnie. Czasem nie trafiam nogą w jakąś skałkę albo próg. To nic, przecież czucie głębokie właśnie się odtwarza. Wiem dobrze, że prawdziwy test zacznie się przy schodzeniu. Wreszcie las. I znowu mróz, to przecież listopad. Wychodzimy wreszcie na zalaną słońcem polankę. Do przełęczy już niedaleko, ale zegarek pokazuje nieubłaganie, że pora wracać. Idziemy wolniej niż z czas wyznaczony na mapie. A dzień jest krótki. Zjadamy kanapki grzejąc się w słońcu. Potem ruszamy w dół.  Ale mięśnie mimo długich ćwiczeń nie są jeszcze w pełni sprawne. Czuję, że noga pomimo solidnej ortezy zaczyna być niestabilna. Ma dość. Schodzimy stromą ścieżką bijąc rekordy wszystkich ślimaków i żółwi. Guguy, który towarzyszy mi w tym teście, uprzejmie nic nie mówi, ale widzę, że ma dość tego pełzania. Ja też. Docieramy do Chochołowskiej w ciepłym świetle późnego popołudnia. Zgodnie z przewidywaniem doliną płynie rzeka ludzi z reklamówkami, pieskami i dziećmi. Wszystko to jazgocze na potęgę. Włączamy się w ten nurt i pełzniemy. Już wiem, że nie mogę się zatrzymywać. Idę wyłącznie siłą rozpędu i siłą woli. Kolano nie płacze, ale noga totalnie odmówiła współpracy.

Na kwaterze biorę się do roboty. Masaż, rozciąganie poprzez starannie dobrane asany, rozluźnianie spiętych tkanek… Przed nami drugi dzień testu! Zasypiam pełna nadziei.

Znów piękny poranek, słońce i mróz. Ruszamy Doliną Małej Łąki z zamiarem podejścia pod Kondracką Przełęcz. Jak się da, można zejść przez grzbiet Grzybowca i Doliną Strążyską. Jak się da…

Idzie mi się całkiem dobrze. Mina bojowa, orteza na nodze. Przecinamy halę Mała Łąka, w cieniu wciąż iskrzy się szron. Słońce przygrzewa. Robi się stromiej. Ups… zapomnieliśmy, że na tym szlaku co jakiś czas trzeba użyć rąk. To bardzo spowalnia. Czasem po prostu NIE WIEM, jak postawić lewą nogę. Odbić z niej też się nie da, jest za słaba. Wokół piękne widoki, malownicze skały, ale znów pełznę jak ślimak. Postój i rzeczowa analiza. Idziemy o połowę wolniej niż czas podany na mapie. W tym tempie dojdziemy do przełęczy za dwie godziny. Potem czeka nas znacznie dłuższy powrót. Decyzja zapada z bólem serca: wracamy! Teraz jest jeszcze ciekawiej. W trudniejszych miejscach uruchamiam ręce, kije trekkingowe, prawą nogę… Lewa zaczyna słabnąć. I nadal nie wie, gdzie ma stanąć.

Uff, wreszcie hala. Tu już idzie jak po maśle. Noga odzyskuje czucie i sprawność. Namawiam Guguy’ego jeszcze na jakąś pętelkę. Trochę mi głupio wracać tak wcześnie. Słońce jeszcze wysoko.

Ruszamy trawersem na Przysłop Miętusi. Niestety coraz więcej ludzi. Na szczęście wyraźnie mniej dzieci, piesków z kokardkami i pań w kozaczkach. Polana jest zalana słońcem. Trawa zieleni się jak na wiosnę. Nad sierścią lasów zębaty Giewont, dalej obłe szczyty Czerwonych Wierchów, złotawe w słońcu i błękitne w cieniu. Siadamy w górnej części polany, pławimy się w blasku. Ludzie zostali poniżej, oblegają ławki i stoły na skrzyżowaniu szlaków. Tu możemy być sam na sam z górami . Nie mogę się powstrzymać. Zdejmuję buty i stojąc bosymi stopami na chłodnej trawie wykonuję kilka asan. Potem schodzimy świerkowym lasem. Słońce znika za zboczem. To przecież listopad.

Wracamy. Test zaliczony.

tatry virabhadrasana 1
Przysłop Miętusi. Wojownik 1 z chwytem za Giewont