Wasielka (Czerwony Kapturek)

Drugi dzień w Gorcach, tuż po Świętach Bożego Narodzenia. W pierwszy dzień Świąt – podróż. Drugi – piękna wycieczka na Turbacz: słońce, śnieg, lekki mróz… bajkowo. Mój partner czyli Guguy podejrzanie długo schodzi, narzeka na brak siły. Na kwaterze pada na łóżko. Czuć, że ma gorączkę. Nie mamy zasięgu, ale jest wifi. Sprawdzam najbliższą aptekę: punkt apteczny w Porębie Wielkiej, 3,7 km. Pikuś.

Następnego dnia Guguy w totalnej malignie. Gorączka, kaszel. Nie ma zasięgu telefonu i nie ma też prądu. Stopniowo ogarniam rzeczywistość. Odpalam kuchenkę gazową za pomocą ostatnich dwóch zapałek. Wyrywam z łóżka gospodarza, żeby naprawił prąd. Sukces!

Ruszam do punktu aptecznego. Na wszelki wypadek biorę plecak z górskim wyposażeniem, termos i kanapkę. Może uda się wrócić przez góry? Jest tam szlak imienia Orkana… zobaczymy.

-Idź w góry – jęczy Guguy – nie przejmuj się mną…
-Nie ma mowy! Najpierw apteka! Może wrócę górami.
Docieram do przystanku i zanim zdążyłam rzucić okiem na rozkład jazdy, zatrzymuje się samochód i miły głos pyta:
-Może panią podwieźć? Jadę do Mszany.
Oczywiście korzystam z okazji. Uprzejmy kierowca podwozi mnie pod sam punkt apteczny, który okazuje się nieźle zaopatrzoną mini apteką. Kupuję, co trzeba. Wysyłam pocieszającego smsa (licząc, że dotrze). Wyruszam!

Szlak wiedzie przez centrum Niedźwiedzia (tak nazywa się ta część Poręby), a potem dość stromo pomiędzy domami w górę. Słońce, lekki mróz. Nie ma nikogo poza wiekowym turystą, który z plecaczkiem i laską bardzo pomału wędruje drogą. Dalej już pola, łąki, śnieg, cisza. Ostre słońce, w cieniu przenikliwy, błękitnawy chłód. Nie znam Gorców, nie umiem nazwać szczytów, które w kolejnych odsłonach pojawiają się przede mną. Po prostu idę, wchłaniam. Stromą drogą przez las dochodzę do kolejnego przewyższenia. Widzę Orkanówkę – drewniany dom-muzeum Władysława Orkana. Przez chwilę myślę, czy jej nie zwiedzić. Ale nie… góry wołają. No i mam lekarstwa dla chorego. Jak ten Czerwony Kapturek…

Na grzbiecie osiedle Zagronie. Kilka prawdziwie wiejskich domów, psy, kury, swojskie zapachy. I rozwidlenie szlaków. W prawo na Koninki, gdzie leży mój chory, w lewo – na Turbaczyk i Turbacz. Waham się. Nie ma jeszcze dwunastej. Decyduję się pójść kawałek, KAWAŁEK w góry. Ruszam ostro. Jeszcze kilka domów – i wchodzę w ponury las świerkowy. Zbyt gęsto posadzone drzewa walczą ze sobą o światło i przetrwanie. Dominuje smutek i cisza. Wreszcie uff! Pojawiają się jodły, modrzewie i buki. Niektóre zachwycająco wielkie. Cudowne mchy i paprocie, dekoracyjnie pocukrzone śniegiem. Prawdziwa puszcza karpacka! Zjadam szybko kanapkę – i w górę! Czerwony Kapturek szedł do babci jak najkrótszą drogą… Z lekkim niepokojem postanawiam dojść tylko do szczytu Wasielka. Trudno, słynną polanę Łąki i Turbaczyk zobaczę następnym razem. Coraz stromiej, sporo śniegu, coraz więcej strzelistych pięknych drzew. Wreszcie szczyt. Szybko zaczynam schodzić. Już ponury świerkowy las – i Zagronie. Zasuwam asfaltem w dół. Droga wije się malowniczo. Zanurzam się w przestrzenną mapę, którą jeszcze niedawno oglądałam z góry.  Lasek, coraz więcej domów… schodzę w dolinę. Na jednym z podwórek kobieta w fartuchu wynosi łopatę dymiącego popiołu. Ma piękne, siwe, falujące włosy.

-Dzień dobry! – wołam
Patrzy na mnie zdziwiona. Chyba nieczęsto wita się z turystami. W końcu uśmiecha się i mówi:
-Dzień dobry! Spacerek?
-Taak.
Co mam powiedzieć? Że to transport medyczny? Nowoczesna misja Czerwonego Kapturka?

Raźnym krokiem docieram na kwaterę. Syrop, aspiryna. Będzie dobrze!

Droga na Wasielkę. Piękne jodły i modrzewie