Mój towarzysz życia, Guguy, nie cierpi swoich urodzin. Czuje się coraz starszy. Żeby trochę osłodzić ten fakt, zwykle jeździmy w góry i staramy się wejść na jakiś szczyt. Była już Tarnica, Babia Góra, (prawie że) Wołowiec… Urodziny są na początku grudnia, więc pogoda bywa różna. Teraz pora na Śnieżkę. Śpimy w Strzesze Akademickiej. To ogromne, stare schronisko położone wprost przy szlaku. Mają nam towarzyszyć przyjaciele z Wrocławia czyli Maźda i Rudy. Bukuję pokój dla czterech osób. Ruszamy wcześnie rano, docieramy do Wrocka około 11. Zabieramy tylko jedną osobę. Rudy ma wieczorną integrację w firmie, dołączy do nas jutro. Docieramy do Karpacza, zostawiamy samochód i ruszamy w górę. Leje równo. Widoczność prawie żadna. Na szczęście trasa nie jest długa. Może nie zleje nas do końca… Solenizant zwalnia, brakuje mu kondycji. Nie wyspał się, kierował całą drogę… Wychodzimy z lasu, we mgle zaczyna majaczyć schronisko. Obie z Maźdą przyspieszamy. Wreszcie będzie sucho! Stajemy przy wejściu pod daszkiem i czekamy, aż Guguy wyłoni się z mgły. Zamiast niego pojawia się ktoś inny. Idzie z góry, od strony Śnieżki. Nie wygląda na turystę. Miejskie buty, w ręku reklamówka, kurtka z lumpexu… I wtedy zjawia się Guguy.
-Uwaga! – mówi do nas dziwny człowiek – będę łapał jelenia! – I podchodzi do naszego towarzysza:
-Postawi mi pan nocleg?
Guguy jest zbyt mokry i zmęczony, żeby dotarła do niego treść pytania:
– Daj mi pan spokój!
-Postawi mi pan nocleg?
– Idź pan!
Człowiek rezygnuje, oddala się. Rusza we mgle w stronę Śnieżki. Ma tam jeszcze dwa schroniska, myślę. I czemu nie schodzi do Karpacza?
Wchodzimy do środka: ciepło, pachnie jedzeniem. Bierzemy klucze od dziewczyny przy barze, wspinamy się na schody, otwieramy pokój. Hmmm…
Schronisko jest przed remontem, wszystko jasne. Wyposażenie sprzed trzydziestu lat, to oczywiste. Ale temperatura… na oko plus dziesięć. Spod parapetu wieje jak cholera. Kaloryfer zupełnie zimny, nie daje się odkręcić. Schodzimy dwa piętra w dół z pytaniem o inny pokój.
Dziewczyna przegląda rezerwacje:
-Niestety nie. Mam tylko pojedyncze miejsca w zbiorówkach.
No dobra. Wracamy do naszej lodówki. W miejscu, gdzie najbardziej wieje, buduję zaporę z plecaków i maty do jogi. Kaloryfer robi się letni. Damy radę.
Schodzimy do jadalni. Pora na kolację, a poza tym trzeba poświętować! Zamawiamy jedzenie. Solenizant funduje nam wino, a sobie – podwójną wiśniówkę. Jemy, pijemy, nastrój coraz bardziej imprezowy. Ludzie ze stolika obok załapują, kto ma urodziny i wylewnie składają życzenia. Guguy chce im coś postawić, ale dziękują. Mają swoje płyny. Wiśniówka szybko się kończy. Solenizant udaje się do bufetu po następną porcję. Ja też idę. Mam ochotę na herbatę.
Wtedy zjawia się człowiek z mgły. Pyta dziewczynę przy barze, czy może za darmo przenocować na podłodze. Dziewczyna kręci głową:
-Niestety, nie. Ale mam łóżka w zbiorówce po 30 zł.
-Nie mam tyle – mówi dziwny gość – czy mogę przenocować za darmo? Jest już ciemno…
Dziewczyna znów kręci głową.
-Panie, zapłacę panu za nocleg – odzywa się stojący z tyłu Guguy. I zwraca się do dziewczyny:
-Nocleg dla tego pana proszę. I podwójną wiśniówkę!
-I herbatę! – dodaję.
Dziwny gość dziękuje wylewnie i znika.
Chwilę jeszcze świętujemy. Pora spać! Jutro idziemy na Śnieżkę. Droga jest prosta, ale ma być silny wiatr. I opady, jutro wyjaśni się, jakie.
Dzwoni jeszcze Rudy, który miał jutro dołączyć do nas. Nie dołączy, schwytał go rotawirus albo inne paskudztwo. Trudno. I zaczyna się wieczorny schroniskowy rytuał: rozpakowywanie, układanie, przygotowanie, mycie… Z całego towarzystwa to ja grzebię się najbardziej. Pozostała dwójka już śpi, kiedy pakuję się do łóżka. Układam obok telefon i czołówkę. W głowach łóżka mam oldskulowe tapicerowane krzesło, które posłuży mi za nocną szafkę. Położę tam okulary, żeby nikt ich nie nadepnął. Gaszę światło, wyciągam rękę z okularami… i wkładam ją w lodowatą wodę! Szybko zapalam czołówkę. Siedzisko krzesła nasiąkło wodą jak gąbka, jest nawet jeziorko w zagłębieniu krzesła. Rzut oka na sufit wyjasnia sytuację. Potężna plama, z której tak szybko kapie, że prawie się leje! Kapania nie słychać, miękka wyściółka krzesła zagłusza wszystko.
Zrywam się na równe nogi, budzę pozostałych. Podstawiamy miskę i pędzimy dwa piętra w dół. Bufet zamknięty, ale spotkany turysta mówi nam, gdzie nocuje obsługa schroniska. Gnamy na ostatnie piętro. W pokoju po lewej drzwi otwarte, pali się światło. Wyluzowany człowiek w podkoszulku siadł właśnie przed telewizorem z piwem w ręku. Usłyszawszy naszą relację natychmiast odstawia piwo, łapie miednicę:
– Chodźmy!
Ustawia ją w naszym pokoju i mówi, ze trzeba poszukać Soni, dziewczyny z bufetu. To ona ma wszystkie klucze i grafik rezerwacji. Pędzimy na ostatnie piętro. Pokój Soni zamknięty.
-Powinna mieć schroniskowy telefon przy sobie. Za to jej płacą!
Dzwonimy. Telefon odzywa się w zamkniętym pokoju. Nasz wybawca mruczy coś mocno nieparlamentarnego.
-Może jest na siłowni?
Zbiegamy cztery piętra w dół. W piwnicy całkiem elegancka siłownia, ale nikogo w niej nie ma.
-Trzeba szukać po pokojach – mówi pracownik schroniska. – Zajmiemy się tym. Idźcie się spakować. Nie możecie tu spać.
Pamiętamy doskonale, że zostały tylko pojedyncze miejsca w zbiorówkach. Ale lepsze to niż pływalnia w naszym pokoju.
Nie skończyliśmy jeszcze pakowania, gdy nasz wybawca jest już z powrotem. Daje nam klucz.
-Jest wolny pokój naprzeciwko, przenieście się tam. I na pytanie o Sonię odpowiada:
– Była w pokoju u koleżanki…
Przenosimy rzeczy. W naszym nowym miejscu dla odmiany tropik. Kaloryfer nie daje się ZAKRĘCIĆ. Ale jest sucho! Wietrzymy i pakujemy się do łóżek.
Patrzę na zegarek. Dochodzi północ, dzień urodzin właśnie się kończy. Może już nie będzie niespodzianek…
Nie było.
Rano bezlitośnie dzwoni budzik. Za oknem mgła. Na parapecie warstwa śniegu i nieustannie go przybywa. Schodzimy na śniadanie. Przy bufecie już inna dziewczyna. Może to dobrze…
Ruszamy na Śnieżkę. To niewielka trasa. Ale pada śnieg i mocno wieje. I nie wiadomo jakim cudem utrzymuje się mgła. Ruszamy trasą przez Biały Jar. Przynajmniej na początku będzie mniej wiało. Kiedy wychodzimy na odkrytą przestrzeń przy Śląskim Domu, czujemy w pełni siłę wiatru. Ale da się iść. Zakładamy raki. Cały śnieg ze szlaku został wywiany, zostały kamienie pokryte lodową glazurą. Wspinamy się po kamiennych schodach na szczyt Śnieżki. Wiatr przybiera na sile. Jestem najlżejsza, więc przy każdym mocniejszy porywie łapię za poręcz. Ale i tak w pewnym momencie przestawia mnie ze dwa metry w bok. Wracam na szlak. I po chwili z mgły wyłania się znajome UFO, budynek o dziwnym kształcie. Śnieżka zdobyta!
Schodzimy ostrożnie zgrzytając rakami po lodzie. Spokojny wieczór: kolacja, mycie, noc już bez niespodzianek. Cały czas śnieży. I cały czas wieje.
Rankiem budzimy się w świecie otulonym białym puchem. Wiatr ucichł. Schodzimy malowniczym szlakiem prowadzącym obok Małego Stawu i schroniska Samotnia przepiękną, polodowcową doliną. Widać tropy zwierząt. Wszystko skąpane w śniegu i ciszy.
Wracamy do domu, odwożąc po drodze Maźdę. Na trasie między Wrocławiem a Warszawą doznaję olśnienia:
-Wiem! Posłuchaj! Legenda głosi, że Duch Gór mieszka w Karkonoszach. Strzeże ukrytych skarbów. Pokazuje się ludziom w zmienionej postaci i prosi o pomoc. A tych, którzy bezinteresownie pomogą, obdarowuje. To był on!
Guguy zamyśla się. I zamiast zaznaczyć, że jest racjonalnym człowiekiem i nie wierzy w takie rzeczy, mówi:
-A wiesz, że chyba masz rację…

