Królik (Pszczoły)

Znowu w drogę! Wyruszam z Puław do Zawadki Rymanowskiej. Niby niedaleko, ale dla człowieka „kręgosłupowo-bioderkowego” z pełnym bagażem to wyzwanie. Po wczorajszej wyrypie po zboczach Bukowicy plecy mówią mi, że im się nie podoba. No dobra. Pójdę najłatwiej, jak się da. Drogami, żadnego rąbania się przez krzaki. Może jakiś stop?

Okazja nadarza się od razu. Żegnam się z miłą gospodynią, schodzę na podwórko. Starszy pan przy samochodzie, członek rodziny, szykuje się do odjazdu razem ze starszą swoją panią. Mogą podwieźć mnie kawałek, 4 kilometry. „Ale po drodze wstąpimy jeszcze w jedno miejsce”. Jasne.

I nagle powiew historii. „Jedno miejsce” to nieduży budynek w Puławach Dolnych. A ludzie, którzy mnie podwożą, byli uczestnikami słynnego exodusu zielonoświątkowców z Czechosłowacji do Polski!

W latach 60 czeskie władze dosyć mocno utrudniały wszelkie przejawy kultu religijnego. Zielonoświątkowcom, Polakom zamieszkałym w tym kraju, zrobiło się zbyt duszno. Wiedzieli, ze w Beskidzie niszczeją opuszczone przez Łemków wsie. I zaczęli starania, żeby się tam przenieść. I oto rozmawiam z ludźmi, którzy tego doświadczyli!

-Tu nie było nic – mówi gospodarz – Wszystko zburzone albo rozebrane na budulec. Postawiliśmy ten dom i mieszkaliśmy tu w cztery rodziny. Nikt z nas nie był rolnikiem. Uczyliśmy się hodować krowy i świnie, uprawiać ziemię…

Z niedowierzaniem oglądam niewielki budynek. Cztery rodziny? Teraz będzie tu izba pamięci i miejsce spotkań. Niedługo uroczyste otwarcie.

Jedziemy dalej – już nasze rozstaje. Mili gospodarze jadą na Rymanów, a ja zasuwam szosą w stronę wsi Wisłoczek. I już upał.

W Wisłoczku z radością dostrzegam zmiany. To kolejna zielonoświątkowa wieś. Niektóre domy odnowione, piękny plac zabaw i wiata nad rzeką. Wszędzie wielkookie, brązowo-łaciate krowy, to jedno się nie zmieniło. Wędruję smażąc się w upale, coraz stromiej i coraz wyżej.

Na bezleśnym zboczu ponad Wisłoczkiem rozległa panorama. Dił Szklarski, Petrus, Dalnia Góra… I ten nieśmiertelny, przekoszony stożek. Cergowa, moja miłość. W dole wieś Królik Polski jak rozsypane kolorowe klocki.

Zalegam w cieniu i dzwonię do Michała z Farfurni. To kolejne kultowe miejsce, mam tam nocować dzisiaj. Wieś Zawadka Rymanowska.

-Jestem w drodze. Będę pewnie około siedemnastej. I – zachłystuję się – widzę Cergową! Ale dla Was to pewnie bułka z masłem!

– Ja też ją widzę – mówi Michał. Mam świadomość, że z dwóch różnych stron patrzymy na tę samą górę. A oprócz nas jeszcze pewnie wiele innych osób…

Ruszam dalej. Trzeba zejść na Królik, kierując się jak najbardziej w lewo. Nie chcę tuptać w upale przez całą wieś! No to ścinam. Skręcam w polną drogę, potem w drugą. Upał nie odpuszcza. Zaczyna mi się krystalizować wizja zimnego kefiru. Królik to spora wieś, powinien być tu sklep.

Ups… Droga, którą schodzę, jest przegrodzona sznurem z tabliczką: TEREN PRYWATNY. WSTĘP WZBRONIONY. Skręcam w lewo w niezbyt wyraźną ścieżkę, potem w drugą. Jakoś zejdę na ten Królik. A może: tego Królika?

Pokonuję potok i oto jestem w sadzie. Ule, pszczoły leniwie brzęczą w upale. Pomiędzy drzewami owocowymi cudeńko: prawdziwy kiosk Ruchu z dawnych lat. Wersja lux, ten przeszklony.

W cieniu brodaty koleś popija piwo. Na mój widok zrywa się zdumiony.

– Dzień dobry! Przepraszam za wtargnięcie na teren, ale tak mnie droga przyprowadziła… Jak najlepiej zejść tak, żeby wyjść koło kościoła?

– Najszybciej potokiem. Ale – tu pogardliwy rzut oka na moje buty – w TYM nie da pani rady. Lepiej podejść w górę, drogą w lewo, a potem w dół.

Chyba obraził moje hanwagi. Ja nie dam rady???

– A nie mogę od razu w lewo? – pytam. Nie chce mi się znowu podchodzić.

– Można w lewo. Ale jeśli boi się pani pszczół, one wyczują to i zaatakują.

Ze wszystkich stworzeń obawiam się tylko ludzi. Żegnam się i ruszam przechodząc tuż koło uli. Pszczoły mądrale wiedzą, że się nie boję i pozostają przy sennym, leniwym brzęczeniu.

Przeskakuję potok (rzeczywiście głęboki, do hanwagów nalałoby się od góry), schodzę coraz bardziej wyraźną drogą. I po chwili już jestem w centrum wsi. Piękny drewniany kościół. Upał kosmiczny. Kefir!!!

Jest i sklep. Kefir i świeże bułki. Wspaniały parasol dający cień i zabawne dziecięce krzesełka wokół stołu. Chyba pochodzą ze szkoły, która jest tuż za płotem. Przy piwie, lodach i coli mają drugie życie. Nasłuchają się też trochę innych tekstów…

Rozsiadam się wygodnie, delektuję się chwilą oraz kefirem. Pyszności!

Trzeba ruszać. Mogę dojść do Zawadki przez góry wchodząc drogami i ścieżkami na Dalnią Górę i potem chaszczując. Ale nadal jestem mało bojowa. Jeśli ktoś mnie podrzuci na Przełęcz Szklarską, mam stamtąd wygodne zejście, które w dodatku znam. Dziś moje plecy nie życzą sobie dłuższej trasy.

Na szosie próbuję łapać stopa, ale bez powodzenia. Ruszam na piechotę szosą w stronę przełęczy. Wychodzę ze wsi…

Och! To dlatego nie udało mi się nic zatrzymać! Po prostu trzeba było, żebym dotarła na piechotę aż tutaj. Dawno temu była tu wieś, Królik Wołoski, zamieszkała wyłącznie przez Łemków. Mieszkańców zwiały wiatry historii. Budynki rozebrano. Po wsi pozostał tarasowaty układ łąk, dwie czy trzy kapliczki i ONA. Piękna, murowana, na wpół zrujnowana cerkiew, ukryta w kępie drzew.

Podchodzę. Cerkiew walczy o przetrwanie. Piękne kamienne mury, dach zardzewiały, ale kompletny. Szyby w oknach pozostały. A w środku rusztowania, nowy strop ze świeżych desek! Będzie odnowiona! Na cmentarzu obok ktoś wykosił pokrzywy i pięknie wyremontował dzwonnicę.

Pełna radości ruszam dalej. Przede mną zarąbiste podejście pod Przełęcz Szklarską. Jestem zdeterminowana, więc od razu łapię stopa. Słuchając opowieści o niedźwiedziu wygodnie docieram na przełęcz. Otóż na początku kwietnia miś siedział na środku szosy. Pozwolił zrobić sobie serię zdjęć i oddalił się bez pośpiechu…

Dziękuję za podwózkę i też się oddalam. Przełęcz Szklarska słynie z widoków. Bania Szklarska, kosmaty Dił, za nim Petrus. Góra Siwce, przez którą zaraz przejdę. Popowa, Dalnia i wszystkie ich towarzyszki.

Ruszam pośród falujących traw. Lekki wiatr, upał jakby nieco mniejszy. Wchodzę miękko w pejzaż. Góry jak znajome twarze. Na trawiastych zboczach pojedyncze, malownicze drzewa. Znam tę trasę, wiem, że po dojściu do przełęczy trzeba iść łąką mając nieduży lasek po prawej stronie. W dole dzika dolina Kamionki, kolejnej zapomnianej wsi, w dodatku zarośniętej lasem. Kiedyś się tam wybiorę poszukać śladów przeszłości. Nad nią ciemny, skłębiony Dił Szklarski.

Dolina otwiera się jak książka. Schodzę. Już widać klockowate budynki, pozostałości PGR.  W tle Petrus, pojawia się grzbiet Chyrowej. Schodzę do drogi. Są i złowieszcze badyle barszczu Sosnowskiego. Wysokie na trzy metry suche baldachy. Ale liście wokół zielone, można nieźle się poparzyć. To już przysiółek Abramów, górna część wsi Zawadka. Pokrzywy, rozpadające się budynki, zardzewiałe pojazdy. I wszechobecny barszcz. Syndrom opuszczenia, ale gdzieś w tym wszystkim toczy się życie. Pies szczeka, dym leci z komina, pasą się krowy…

Wędruję w tym stadium zmęczenia, które graniczy z euforią i zadowoleniem. Wszystko płynnie się łączy w senne, upalne popołudnie. Już boczna droga. I okazały drewniany dom, za nim sad. Zrelaksowani rodzice na leżakach. Z sadu za domem dobiega śmiech i wesołe okrzyki dzieci, nad którymi nareszcie nikt nie sterczy krzycząc: uważaj!!!

Zdejmuję plecak. Uff! Psina rozłożona na fotelu przy wejściu wita mnie przyjaznym spojrzeniem i kiwnięciem ogona. Farfurnia.

Cerkiew w Króliku Wołoskim