To miało być spełnione marzenie. Tęsknię za wędrowaniem tam, gdzie oczy poniosą. I spaniem tam, gdzie akurat przyjdzie mi chęć. Oczywiście trzeba mieć namiot, śpiwór, palnik… Tu lekki problem. Pan doktor wygenerował, że mam nosić do 5 kilo. Oczywiście przekraczam ten limit, ale plecy już płaczą. Czasem całkiem głośno. Więc grzecznie śpię po kwaterach i marzę o spaniu-byle-gdzie…
Tej wiosny jest szansa! Mam Szerpę, a raczej Szerpankę. Jedzie ze mną Buga, moja córka, studentka. Ruszamy w Góry Leluchowskie zwane też Czerchowskimi. To zakątek zapomniany przez wszystkich. Niby Beskid Sądecki, ale odludny i dziki. Kiedyś mieszkali tu Łemkowie, zostało po nich kilka pięknych cerkwi. Między innymi ta w Dubnem. Zobaczyłam jej zdjęcie na wystawie amatorskiej fotografii. I już wiem: chcę tam być! Zobaczyć ją na własne oczy.
Jest początek czerwca. Ruszamy wcześnie rano. Z przygodami docieramy do Muszyny. Przygody polegają głównie na trudności w dostaniu się na pokład autobusu Kraków-Muszyna. Mimo, że mamy od dawna kupione bilety, z trudem udaje nam się znaleźć miejsca. Autobus pełen ludzi. Dziki upał, zero klimatyzacji. Uff, wreszcie Muszyna! Ostatnie zakupy i w drogę.
Idziemy grzbietem, który wznosi się coraz bardziej. Piękny las bukowy, gdzieniegdzie polany. Ludzi brak. Buga rwie do przodu. Ja czuję coraz większe zmęczenie. Tej nocy spałam tylko 3 godziny. Nie udało mi się zasnąć ani w pociągu, ani w zatłoczonym i hałaśliwym autobusie. Ale jakoś pełznę. Wszystko mamy ustalone. Rozbijemy się gdzieś przed Dubnem. Na mapie widać wyraźnie boczny dopływ potoku i ścieżkę wzdłuż niego. Rozbijemy się na łące nad strumieniem. Lubię „byle gdzie”, ale lubię też umyć się przed spaniem. Na zabraną przez Bugę paczkę wilgotnych chusteczek patrzę z lekką pogardą.
Schodzimy z grzbietu. Już późne popołudnie. Rozglądam się czujnie. Ani bocznego potoku, ani ścieżki. A wieś właśnie się zaczyna. W końcu pojawia się boczny strumyk, ale jakiś mało wyraźny, pełno pokrzyw.
Nagle widzimy cerkiew w ciepłym świetle późnego popołudnia. Rzeczywiście jest niezwykła, drewniana, wtulona w trawiaste zbocze, pięknie wkomponowana w wysokie drzewa.
Podziwiamy ją, ale co z naszym spaniem? Słońce już nisko, a moje plecy lamentują. Nie mówiąc już nic o ciele, które po upalnym dniu marzy o myciu.
Dwa domy za cerkwią już granica. Nie będziemy przecież spać na Słowacji…
-Pójdziemy w górę – decyduje Buga – i rozbijemy się gdzieś pod lasem.
Wspinamy się po zboczu w wysokiej trawie. Cerkiew widziana z góry jest jeszcze piękniejsza. Ale słońce już bardzo nisko. Szukamy – wszędzie za stromo. Piękna, kwitnąca łąka, ale pochyłość za duża. A w lesie chaszcze. Wreszcie już całkiem wysoko, znajdujemy w miarę płaski kawałek łąki. Protestuję, że nie ma strumienia. A moje mycie?
Buga tłumaczy, że zaraz będzie ciemno. No dobra, rozbijamy namiot. Buga do garów, ja ćwiczę jogę próbując uspokoić górną część pleców. Lewa noga też rozrabia. Przez wiele lat z powodu zwyrodnienia prawego biodra była moją główną nogą. Ostatnio dość głośno komunikuje, że ma tego dość!
Po kolacji ruszam w dół. Nie odpuszczę mycia! Zabieram ręcznik, mydło i na wszelki wypadek czołówkę. Schodzę i schodzę. Niemal w zupełnej ciemności docieram do strumyka. Otaczają go pokrzywy i krowie placki. O, nie!
Wracam brudna. Buga patrzy na mnie z politowaniem. Wschodzi wielki księżyc. Wycieram się chusteczkami stojąc nago pośród wysokich, falujących traw. Świerszcze grają, kwiaty pachną. Jestem czysta! Wsuwam się do śpiwora.
Tej nocy też nie mogę zasnąć. Zakładam wszystko, co mam, ale trzęsę się z zimna. Mój śpiwór, wystarczający w Chorwacji, jest zbyt cienki na polskie góry. Bark, szyja i noga też cały czas do mnie mówią… Leżę i nasłuchuję. Mimo zmęczenia porywa mnie magia czerwcowej nocy. Odzywają się sowy, słychać tupoty i szelesty nocnych stworzeń. Kozioł podchodzi całkiem blisko i szczeka gardłowym głosem, niemal ocierając się o namiot. Kiedy w hukanie sowy wplata się głos kukułki, widzę, że ciemność zmienia barwę, blednie. Wychodzę na poranną praktykę jogi. Mgła. Namiot jakby frunął po zboczu. Drzewa w pobliżu jak nierzeczywiste duchy.
A potem wybucha słońce. Mgła znika i od razu robi się upał. Zwijamy się, jemy śniadanie. Z całym dobytkiem schodzimy w dół. Fotografuje jeszcze cerkiew w ostrym świetle poranka.
Uzupełniamy zapas wody w jednym z domów i w drogę! Przed nami Wojkowa, dawna łemkowska wieś. Upał już nieziemski. Ale co tam! W razie czego mamy jeszcze pół paczki chusteczek.