Jestem uparta. Zauroczył mnie odcinek czerwonego szlaku, który biegnie szczytami Danii, Polany i Łysej Góry. To niezwykły grzbiet, dziki, ale chwilami widokowy. Z jednej strony przebłyskuje dolina, w której leży wieś Łysa Góra. Z drugiej – piętrzy się niezwykła, ciemna i skłębiona góra Kamień. Skrywa mroczną tajemnicę. Tam rozstrzelano Żydów z okolicy, ponad tysiąc osób… Dlatego góra marszczy posępnie czoło. Od pasma Danii dzieli ją głęboko wcięta dolina Wisłoki.
Za pierwszym razem przeszłam tędy spiesząc się, pełna obaw, jak moja sforsowana noga pokona strome i długie podejście. I co na to moje plecy?
Rok później musiałam skrócić wędrówkę. Trzeba było wrócić wcześniej i pożegnać bliską mi osobę. Do trzech razy sztuka! Teraz przejdę tę trasę bez pośpiechu. Nie będę spać w Kotani, tylko w Mrukowej. Odległość podobna, ale nie ma bandyckiego podejścia na górę Kamień.
Wyruszam z Chyrowej tuż po ósmej rano, pełna podziwu dla własnej dyscypliny. Wszystko zdążyłam zrobić: poćwiczyć jogę, zjeść śniadanie, pogadać z sympatycznym Niemcem, którego coś zaniosło w polskie góry. Wciąż podziwiając siebie wspinam się na grzbiet. Chaszcze mokre po nocnym deszczu. Szlak oznaczony słabo, a chwilami wcale. Co tam! Przeszłam tędy bez problemów dwa lata temu!
Wędruję, błoto mlaszcze pod butami. Po nocnym deszczu niebo wciąż pochmurne. Wciąż podziwiam swoje tempo i dyscyplinę.
Nagle… odnotowuję, że przedzieram się przez chaszcze gęstsze niż zwykle. I że dawno nie widziałam już znaków. Wyciągam mapę. Widzę plątaninę nieoczywistych dróg schodzących z grzbietu na obie strony. Hm, chyba zeszłam ze szlaku. Ale gdzie jestem? Niebo pochmurne, zero słońca. Nie ma mowy o zorientowaniu mapy. Miałam kupić kompas, ale odpuściłam, mam przecież GPS w telefonie. Tylko mój telefon jest w podeszłym wieku, nie ma ochoty wczytać mapy…
Próbuję starą metodą cofnąć się po własnych śladach. Docieram do szczytu z niedużą polanką. Oczywiście nie ma go na mapie. Prowadzą stamtąd dwie wyraźne drogi. Na żadnej z nich nie ma znaków. Reszta to kłębiące się chaszcze i niewyraźne ścieżki. Gdzie ja, u licha, jestem?
Krążę wokół szczyciku. Czas płynie. Sprawdzam jedną i drugą drogę. Mogę oczywiście zejść każdą z nich. Ale wtedy mogę nadłożyć drogi, a moje mniemanie o umiejętnościach orientacji legnie w gruzach. Wreszcie promyk słońca! Udaje mi się zorientować mapę! Wygląda na to, że chaszczując w zamyśleniu minęłam szczyt góry Polana i schodzę gdzieś na Myscową.
Słońce znika. Ale mam już pojęcie o kierunkach. Chaszczuję uparcie po stromym zboczu. Tu gdzieś powinien być szlak!
I nagle… fatamorgana? Widzę kiwającą się rytmicznie postać zgarbionego nastolatka w kamizelce odblaskowej. Z telefonu płynie muzyczka, coś w rodzaju rapu. Jest szlak!
Koleś znika za zakrętem. Przywidziało mi się? Nie, idą dwaj następni. Obcokrajowcy, jeden mówi po angielsku. Wie, że idą na szczyt góry Polana. Super! Ale chaszczując mogłam go minąć wierzchołek. Wtedy zacznę się cofać. Słońca nadal nie ma.
– A skąd idziecie? – pytam. Jeśli poznam nazwę miejscowości, ustalę kierunek. Proste!
Śmieje się. – Och, całkiem spoko miejsce! Kate? Katrina? Nasz przewodnik wie, jest gdzieś z przodu!
Miejscowości nie pamięta. Dziękuję im, ruszają.
Analizuję jeszcze raz mapę. Jeśli zbocze mam z lewej, to minęłam główny szczyt. Zakładam, że tak się stało i ruszam. Już nie bujam w obłokach. Czas też mam średni… Błądzenie kosztowało mnie sporo sił i prawie dwie godziny.
Teraz już pilnuję znaków. Nie jest to łatwe. Niektóre są ledwo widoczne, a część drzew wycięto. Schodzę wreszcie na przełęcz. Ufff, jednak idę w dobrą stronę.
Zjadam coś pospiesznie na widokowych polanach pod Łysą Górą i ruszam dalej. Mój dobry czas i mniemanie o sobie diabli wzięli.
Dopiero teraz wychodzi słońce. Upał. Nie mogło być tak wcześniej?
Odpoczywając w cieniu kombinuję. Może mogę trochę poprawić opinię na swój temat? I przy okazji zaoszczędzić trochę czasu. Plecy już zaczynają płakać, a do Mrukowej jeszcze daleko.
Zerkam na ciemną, piętrzącą się górę Kamień. Nie tym razem, Góro! Ale jeszcze się spotkamy!
Wymyślam skrót: boczną ścieżką na Grzywacką Górę, potem trasą rowerową na wieś Kąty. Kawałek szosą, kładką przez Wisłokę i bocznymi drogami przez Brzezową do Mrukowej. Super, może łatwo się zamyślam, ale kombinować umiem!
Wychodzę z lasu. Przede mną piękna panorama: rozległa dolina Wisłoki, wieś Kąty… Widać moją trasę: barwne łąki w bocznej dolinie, wijącą się Wisłokę, Brzezową, nawet Mrukowa przebija w oddali! Z lewej poważna góra Kamień. W tle ciemne kształty gór: Kolanin, Świerzowa, Magura Wątkowska…
Uciszam tego ludzika we mnie, który woła: ojej, jak daleko! Nie dasz rady! Zarzucam plecak, skręcam w stronę Grzywackiej Góry. Na szczycie piętrzy się dziwna konstrukcja. Okrągły biały słup, dookoła wiją się strome kręcone schodki, kończy się to czymś w rodzaju bocianiego gniazda na szczycie masztu. Wygląda to jak scenografia z planu ze starego filmu science-fiction. Na dodatek zwieńczone krzyżem…
Zwalczam pokusę, żeby wdrapać się na wieżę i ruszam. Schodzę w pejzaż jak w obraz, stromą ścieżką rowerową, którą przy okazji wiedzie droga krzyżowa.
W Kątach uderza we mnie wściekły upał. Mam już niewiele wody. Rozważam pójście do sklepu, ale to nie po drodze. Dodatkowe dwa kilometry szosą, nie! Wstąpię do jakiegoś domu i poproszę o kranówkę. Albo studniówkę…
Kąty to duża wieś, ale nikt nie pomyślał o zrobieniu chodnika. Idę główną szosą, nad uchem ryczą samochody. Upał jak w Afryce. Mam dość! Zaraz poproszę o wodę.
I nagle… cud! Wsi nie stać na chodnik, ale jest tu drugi sklep! Przed nim, jak trzeba, wygodny stół i ławki. Kocham Kąty!
Po chwili siedzę wygodnie w cieniu pod sklepem, sączę zimny kefir. Jestem w niebie!
Pokrzepiona ruszam dalej. Nadal straszny upał, ale mam zapas wody. I zaraz zejdę z tej cholernej szosy. Na mapie ścieżka rowerowa przechodzi przez Wisłokę. Musi być tu kładka! I jest.
Z niedowierzaniem oglądam coś w rodzaju wąskiego wiszącego mostu rodem z Himalajów. Spróchniałe deski, całość wisi na zardzewiałych łańcuchach. Pod spodem nie ma przepaści, ledwie parę metrów do płynącej leniwie Wisłoki, ale spaść można. No trudno, ruszam.
Po chwili jestem już na szosie w bocznej dolinie. Kiedy skończy się ten upał??? Ciągle jakieś pagórki, stromo w górę, stromo w dół… Zaczyna się wieś Brzezowa. Próbuję łapać stopa, ale bez powodzenia. Chyba za bardzo śmierdzę i kierowcy to czują… Wieś ciągnie się przez kolejne kilometry. Szkoła, kościół, po cholerę tyle domów?
Włażę pod kolejna górkę smażąc się w upale, kiedy pojawia się facet. Widać, że pracuje fizycznie, ogorzała twarz, spłowiałe od słońca włosy, wąsy. Trochę przynapity. Prowadzi rower, a może to rower prowadzi jego?
– Dzień dobry, pani ładna. Ludzie chodzą ulicami… – i patrzy na mnie pełen pijackiej zadumy.
Tak – odpowiadam – chodzą. Do widzenia!
Wypełzam z wsi. Ufff, nieco chłodniej! W szczerym polu wreszcie tabliczka: Mrukowa. Wsi nie widać, ale jest przynajmniej napis…
Do wsi docieram po kolejnych dwudziestu minutach. Jeszcze pytam o drogę. I wreszcie staję przy furtce, gdzie wita mnie szczekaniem sympatyczny pies Piorun.