Nareszcie! Ruszam na samotną wędrówkę! Przede mną dziki kawałek Beskidu Niskiego. Chaszcze i niezbyt dobrze oznakowane szlaki. Zmęczenie i ból pleców w pakiecie. Wielka radość gratis. Obcuję z górami, dotykam ich i połykam je. Rozmawiam z nimi i ze sobą. A przez większość tego czasu – po prostu jestem. Nie ma nic poza drogą. Skały, błoto , drzewa, gąszcze, trawy. Po prostu idziesz, patrzysz, gdzie postawić stopę, jak zejść po śliskim błocie. Gdzie ten szlak? Gdzie sensowny kawałek trawy, żeby odpocząć i nie siąść na krzakach jeżyn? Istnienie i nie-myślenie.
Ruszam z Ożennej. To dawna wieś łemkowska w pobliżu granicy ze Słowacją. Reszki pegeeru, kilka chałup, cmentarz. Nade mną wielki jesion, który pewnie wiele mógłby opowiedzieć. A więc w drogę!
Moje dystanse nie są duże. Mimo wszelkich redukcji plecak trochę waży. Noga z endoprotezą buntuje się, kiedy chodzę z ciężarem zbyt daleko. Podobnie mój kręgosłup. Zawsze zabieram matę do jogi. Trzeba poćwiczyć przed trasą i po. Nie dla fanaberii, po prostu dlatego, żeby uniknąć bólu. Wędruje tez ze mną podróżna poduszka ortopedyczna. Mój kręgosłup szyjny głośno protestuje, kiedy jej nie ma. No dobra, więc ją noszę.