Ta góra urzekła mnie, odkąd usłyszałam jej nazwę. Byłam na niej już kilka razy i moja fascynacja cały czas się powiększa. Bukowica nie jest wysoka ani stroma. Jest za to długa. Wije się dzikim, kosmatym grzbietem we wschodniej części Beskidu Niskiego. Wierzchołek położony najbardziej na wschód to Tokarnia. Już nie zalesiony, widokowy, porośnięty kępami krzaków i kwitnącą wierzbówką.
Ta wyprawa wzięła się z marzenia, żeby przejść całą Bukowicę za jednym razem. Teraz macie prawo prychnąć i wzruszyć ramionami. Też coś! Wiedzie tamtędy Główny Szlak Beskidzki czyli GSB. Jeśli przejdziesz nim od Wołosatego do Ustronia (ponad 500 km), i zmieścisz się w 21 dniach, czeka cię sława, chwała i diamentowa odznaka GOT. Ostatnio pojawiło się sporo ludzi, którzy „robią” GSB. Mają podręcznik, aplikację, która wszystko im podpowiada. Idą z nosem w telefonie. Hmmm…
Dla mnie, przy moim problematycznym kręgosłupie i sztucznym biodrze, ta opcja nie wchodzi w grę. Wiec pocieszam się, jak mogę. Cała Bukowica plus schaszczowanie w dolinę Rzepedzi to właśnie coś dla mnie! Zwłaszcza to zejście na dziko.
Nocuję w Puławach, przy zachodniej krawędzi pasma Bukowicy. Pogoda niestety taka sobie. Łażę na lekko cały dzień w deszczu, nakręcam się, że następnego dnia już wyruszę! Przejdę całą, całą Bukowicę! I jeszcze ta chaszczówa…
Wieczorem dzwoni Guguy czyli moja połówka. Jak zwykle martwi się o mnie.
– Nie mam dla Ciebie dobrych wiadomości. Ma lać od 9 do 18… A jaką trasą idziesz? Cooo? Taki kawał? I końcówka bez szlaku??? W deszczu??? Zwariowałaś? Nie dasz rady!
-Na mapie jest ścieżka, która schodzi od chaty w Przybyszowie w dolinę Rzepedzi – mówię – Zresztą zapytam w tej chacie.
Guguy jeszcze przez chwilę wylewa swoje zmartwienia.
– No to przynajmniej wyjdź wcześnie rano! Trochę mniej zmokniesz!
Mówię, że chcę już iść spać i rozłączam się. Ufff….
Bohatersko wstaję o 5. Joga, śniadanie, pakowanie. Starannie zabezpieczam wszystko przed deszczem. Wyruszam o 6.30. Gęsta mgła, ale nie pada. Za to potężne błoto, jak to na Bukowicy. Wędruję w ciszy, w nierealnym świecie. Drzewa wyłaniają się przede mną jak duchy. Może zobaczę jakieś zwierzę? Ale nic się nie dzieje.
Pławię się w samotności i ciszy. Wędrując wchodzę w subtelną interakcję z drzewami. Nagle czuję je, pojedyncze byty i sieć zależności między nimi. Nienazwane, niewyrażalne. Dlatego właśnie chcę wędrować sama. Dla tych chwil.
Deszczu wciąż jeszcze nie ma. Około 9 mijam pierwszego turystę. Jednocześnie dzwoni Marcin z Jeleniej Chaty. To miejsce, gdzie będę nocować. Pyta, gdzie jestem i radzi, jak dotrzeć w dolinę Rzepedki. Trzeba zejść na wioskę Karlików, podejść łąkami wzdłuż nieczynnego wyciągu. I przy górnej stacji wyciągu zadzwonić, co dalej. Nie lubię, jak ktoś prowadzi mnie za rączkę. Ale plecy już płaczą, trasa jest spora… no i ma lać. Tak cały czas twierdzi prognoza.
Wciąż wędruje w gęstej mgle. Wszystko staje się trochę nierzeczywiste. Nagle robi się jaśniej: wychodzę już z lasu. Przede mną Tokarnia.
-Eee – myślę rozczarowana – tak wcześnie wstałam – przeszłam prawie całą Bukowicę i nie spotkałam żadnego zwierzaka?
I nagle cud! W tej chwili wyskakuje na szlak przede mną młody wilk. Szary, wielkołapy, widać, że jeszcze urośnie. Zniża łeb, jakby chciał napić się z kałuży na drodze. Dostrzega mnie z zabawnym wyrazem zdziwienia na pysku wykonuje przestraszony, niezdarny skok, lądując po drugiej stronie kałuży. Znika w krzakach.
Zamieram. Na pewno jest ich tam więcej! Ale jeśli są, siedzą cicho w zaroślach. W końcu, przepełniona wdzięcznością, ruszam dalej. Piękny prezent! Dziękuję, Góro!
Wspinam się na Tokarnię. Mgła nieco rzadsza, ale widoków zero. Najważniejsze, że wciąż nie pada.
Schodzę do chaty w Przybyszowie. Z rozkoszą zdejmuję buty, myję łapki w potoku. Sympatyczny rezydent częstuje herbatą. Obok dwóch GSB-owców przerzuca się informacjami, za ile kupili swój hiper-super sprzęt i która aplikacja jest lepsza.
Gadam jeszcze z tutejszym brodaczem na temat skrótu na Rzepedź.
-Nie ma takiej ścieżki – mówi – JA trafię, ale kto inny może mieć kłopot.
No dobra. Dziękuję za herbatę i zaczynam realizować wariant z wyciągiem. Schodzę na Karlików i wzdłuż słupów pnę się w górę. Niezłe zbocze, całkiem strome. Szkoda, że wyciąg nie działa.
Ze szczytu (nazywa się Szeroki Łan) dzwonię do Marcina. Mam dojść do młodnika, potem w lewo i przy myśliwskiej ambonie złapać drogę, która schodzi na dno doliny.
Jest młodnik! Idę spory kawałek trawiastym grzbietem. Cały czas zbiera się na deszcz, ale jeszcze się nie zebrało… No i nie ma żadnej ambony!
Decyduję się wrócić tam, gdzie widziałam niewyraźną drogę schodzącą w dół. Po kilku minutach widzę ambonę. Schodzę coraz niżej, zagłębiam się w pochmurny pejzaż, wokół trawy, pojedyncze sosny o malowniczych kształtach. Już dno doliny. Plecy mają dość, a dolina ciągnie się w nieskończoność. Chatki, domy, przydrożne krzyże, pozostałości łemkowskich sadów… Deszcz cały czas zapomina, że miał lać od rana.
Rozglądam się czujnie. To musi być gdzieś tutaj! Nie ma żadnej tablicy. W końcu dostrzegam w pokrzywach niewielki napis: HODOWLA JELENI.
Podchodzę kawałek zboczem. Drewniany dom, dwa psy, kwiaty w doniczkach. Z domu ktoś wychodzi.
-To tutaj? – pytam irracjonalnie.
Marcin uśmiecha się: -Tak, to tutaj.
Deszcz zaczyna padać pół godziny później.