Tego lata nie było samotnej wędrówki. Nie było żadnej wędrówki. Po skomplikowanym złamaniu nogi walczyłam. Fizycznie: o każdy krok. O zmniejszenie koślawości kolana (po operacji noga utraciła oś). O pierwszy kilometr. O pierwsze dziesięć. Mentalnie: z opiniami specjalistów („konieczna jest proteza kolana”, „takie złamanie się nie zrasta”, „przejdzie pani dwa kilometry i będzie pani wyć z bólu”). Przełom nastąpił w momencie, kiedy postanowiłam: BĘDĘ CHODZIĆ PO GÓRACH. Dwa kilometry, ale będę. I zobaczymy, jak z tym wyciem…
Pierwszy test, tatrzański, 10 miesięcy po wypadku, zaliczony. Pora na test z obciążeniem. No i zbliżają się moje urodziny. Piękna szóstka z przodu. Z dreszczem radości i niedowierzania zaczynam planować wyjazd w góry. A myślałam, że już nigdy w życiu… Przejście nie może być za długie. O, proszę bardzo: 10 km. Bez śpiwora i jedzenia. Lżej już nie można…
Bukuję spanie w Farfurni. To jedno z tych magicznych miejsc w Beskidzie Niskim. Piękny dom, poetyckie jedzenie, mili gospodarze. A w pobliżu dwie moje wielkie miłości: Cergowa i Petrus. Dojeżdżam do Iwonicza Zdroju. I w drogę! Emocje buzują! Koniec marca, dobra pogoda. Orteza na nodze. Schodzę do Lubatowej, przemierzam znajome uliczki, mijam sklep, gdzie zwykle rytualnie popijam kefir. Tym razem kupuję soczek. Jakoś to idzie. Noga działa dobrze, ale plecy i szyja już płaczą. Idę bardzo wolno. To przecież test.
Przepełzam przez Lubatową. Stromą drogą coraz wyżej, na przełęcz. Jest! Wreszcie profil Cergowej nad subtelną płowo-zielonkawą płaszczyzną łąk. To marzec, trawy jeszcze śpią albo powoli się budzą. Ale śniegu już nie ma. Schodzę z przełęczy. Zbiera się na deszcz. Już Zawadka Rymanowska. Drewniane łemkowskie chaty, na łące pierwiosnki… Mogę iść skrótem przez łąki, ale wymaga to dość stromego wejścia i zejścia. Rezygnuję ze względu na kolano i pełznę dalej. Mam jeszcze ze dwa kilometry, kiedy zaczyna padać. Kiedy docieram na miejsce, już leje. Wchłania mnie atmosfera tego domu, swojskie drewniane meble, ręcznie robiona ceramika, książki…Pożeram wspaniałą obiadokolację i zasypiam pełna emocji. Jutro Petrus!
Następny dzień to wigilia moich urodzin. Lało całą noc i nie chce przestać. Prognozy mówią, że ma przestać, tylko różnią się co do godziny. Ruszam. Deszcz mnie nie zatrzyma!
Decyduję się iść skrótem. Z Farfurni od razu przez łąki wzdłuż krawędzi lasu. Na drodze wielkie błoto, ale łąka jest nieco suchsza. Deszcz zmniejsza się. Dochodzę do miejsca, gdzie droga skręca w las. Ups… Droga jest po liftingu. Teraz to podwójny głęboki rów wypełniony szarym błotem o konsystencji śmietany. Po bokach piętrzą się stosy gałęzi i zwalone pnie. I ja mam się przez to rąbać? W ortezie i ze źle zrośniętą piszczelą??? Decyduję się trawersem dojść do szlaku. Przecież nie będę wracać… Trawers polega na przejściu przez łąki, pokonaniu stromego zbocza, strumienia, gęstych krzaków. Łapię drogę, która doprowadza mnie do szlaku. Pełna dumy wędruję dalej. Deszcz przestał padać, ale nadal pochmurno.
I… trafiam na pobojowisko. Gdzie ten szlak? Gąszcz zwalonych pni, gałęzie, kolejny podwójny rów ze śmietaną. I jeszcze jeden, i jeszcze… Nie mam ze sobą kompasu, próbuję utrzymać kierunek posługując się mapą i intuicją. Pokonuję pierwszy rów rzucając gałęzie na środek. Skok – udało się. Rąbię się przez stosy pni. Drugi rów, trzeci… Skaczę coraz odważniej. Przecież, u licha, ten obszar zrywki musi się skończyć! Wreszcie jar potoku. Czyli pokonałam tak nieduży kawałek? Ruszam dalej. Skok, wspinaczka po chybotliwych pniach… Idzie mi coraz lepiej. Docieram do miejsca, które wydaje mi się końcem zrywki… i widzę kolejne stosy gałęzi i rowy ze śmietaną. O szlaku mogę tylko pomarzyć. Patrzę na zegarek. Już dawno powinnam być na szczycie. Odpuszczam. Wracam próbując znaleźć mniej zniszczony fragment lasu i zejść bokiem. Ale rowy ze śmietaną są wszędzie. Porządnie zmęczona docieram na skraj łąk.
Mam jeszcze trzy godziny do obiadokolacji. A więc – Kamianka, nieistniejąca wieś. Miejsce, z którego wywieziono rodowitych mieszkańców, Łemków – i żaden z nich nie powrócił. Tajemnicze, zarośnięte lasem. Ruszam. W butach sucho, ale od kolan w dół jestem pokryta grubą skorupą wilgotnej szaro-beżowej gliny. Liczne próbki mam tez na kurtce i plecaku, trochę we włosach. No dobra, wykruszy się. A ja będę mieć cudowny spacer.
Przechodzę znów obok Farfurni, potem przez przysiółek Abramów, gdzie straszą ruiny pegeeru i suche badyle barszczu Sosnowskiego. Resztki cmentarza. I z dreszczem emocji wchodzę do nieistniejącej wsi.
Droga co chwilę przekracza potok, dość wezbrany po deszczu. Hm, znowu skoki? Jak test, to test! Ale przynajmniej nie w rzadkim błocku.
Dolina rzeczywiście przepiękna. Mnóstwo starych drzew. Wierzby snują swoje opowieści. Jesiony, buki. I akacja… skąd się tu wzięła?! Skacząc pomagam sobie chwytem za gałąź i jeden z kolców zostaje mi na pamiątkę. Jest też błoto. Tym razem czarne jak smoła.
Pora wracać. Chwilę odpoczywam chłonąc dzikie piękno tej doliny. Czeka mnie jeszcze seria skoków przez potok. I… niespodzianka. Wracając dostrzegam z boku coś kolorowego. Papierki po cukierkach? Nie. Wawrzynek wilczełyko, rzadka roślina. O tej porze roku nie ma liści, tylko intensywnie różowe kwiaty. Pełna radości ruszam dalej. Cóż za prezent!
Już Farfurnia. Na oczach zdziwionych turystów zeskrobuję z siebie kilogramy wilgotnego błota w dwóch kolorach. Test zaliczony. A jutro Cergowa!