Drugi dzień w Gorcach, tuż po Świętach Bożego Narodzenia. W pierwszy dzień Świąt – podróż. Drugi – piękna wycieczka na Turbacz: słońce, śnieg, lekki mróz… bajkowo. Mój partner czyli Guguy podejrzanie długo schodzi, narzeka na brak siły. Na kwaterze pada na łóżko. Czuć, że ma gorączkę. Nie mamy zasięgu, ale jest wifi. Sprawdzam najbliższą aptekę: punkt apteczny w Porębie Wielkiej, 3,7 km. Pikuś.
Następnego dnia Guguy w totalnej malignie. Gorączka, kaszel. Nie ma zasięgu telefonu i nie ma też prądu. Stopniowo ogarniam rzeczywistość. Odpalam kuchenkę gazową za pomocą ostatnich dwóch zapałek. Wyrywam z łóżka gospodarza, żeby naprawił prąd. Sukces!
Ruszam do punktu aptecznego. Na wszelki wypadek biorę plecak z górskim wyposażeniem, termos i kanapkę. Może uda się wrócić przez góry? Jest tam szlak imienia Orkana… zobaczymy.
-Idź w góry – jęczy Guguy – nie przejmuj się mną… -Nie ma mowy! Najpierw apteka! Może wrócę górami. Docieram do przystanku i zanim zdążyłam rzucić okiem na rozkład jazdy, zatrzymuje się samochód i miły głos pyta: -Może panią podwieźć? Jadę do Mszany. Oczywiście korzystam z okazji. Uprzejmy kierowca podwozi mnie pod sam punkt apteczny, który okazuje się nieźle zaopatrzoną mini apteką. Kupuję, co trzeba. Wysyłam pocieszającego smsa (licząc, że dotrze). Wyruszam!
Szlak wiedzie przez centrum Niedźwiedzia (tak nazywa się ta część Poręby), a potem dość stromo pomiędzy domami w górę. Słońce, lekki mróz. Nie ma nikogo poza wiekowym turystą, który z plecaczkiem i laską bardzo pomału wędruje drogą. Dalej już pola, łąki, śnieg, cisza. Ostre słońce, w cieniu przenikliwy, błękitnawy chłód. Nie znam Gorców, nie umiem nazwać szczytów, które w kolejnych odsłonach pojawiają się przede mną. Po prostu idę, wchłaniam. Stromą drogą przez las dochodzę do kolejnego przewyższenia. Widzę Orkanówkę – drewniany dom-muzeum Władysława Orkana. Przez chwilę myślę, czy jej nie zwiedzić. Ale nie… góry wołają. No i mam lekarstwa dla chorego. Jak ten Czerwony Kapturek…
Na grzbiecie osiedle Zagronie. Kilka prawdziwie wiejskich domów, psy, kury, swojskie zapachy. I rozwidlenie szlaków. W prawo na Koninki, gdzie leży mój chory, w lewo – na Turbaczyk i Turbacz. Waham się. Nie ma jeszcze dwunastej. Decyduję się pójść kawałek, KAWAŁEK w góry. Ruszam ostro. Jeszcze kilka domów – i wchodzę w ponury las świerkowy. Zbyt gęsto posadzone drzewa walczą ze sobą o światło i przetrwanie. Dominuje smutek i cisza. Wreszcie uff! Pojawiają się jodły, modrzewie i buki. Niektóre zachwycająco wielkie. Cudowne mchy i paprocie, dekoracyjnie pocukrzone śniegiem. Prawdziwa puszcza karpacka! Zjadam szybko kanapkę – i w górę! Czerwony Kapturek szedł do babci jak najkrótszą drogą… Z lekkim niepokojem postanawiam dojść tylko do szczytu Wasielka. Trudno, słynną polanę Łąki i Turbaczyk zobaczę następnym razem. Coraz stromiej, sporo śniegu, coraz więcej strzelistych pięknych drzew. Wreszcie szczyt. Szybko zaczynam schodzić. Już ponury świerkowy las – i Zagronie. Zasuwam asfaltem w dół. Droga wije się malowniczo. Zanurzam się w przestrzenną mapę, którą jeszcze niedawno oglądałam z góry. Lasek, coraz więcej domów… schodzę w dolinę. Na jednym z podwórek kobieta w fartuchu wynosi łopatę dymiącego popiołu. Ma piękne, siwe, falujące włosy.
-Dzień dobry! – wołam Patrzy na mnie zdziwiona. Chyba nieczęsto wita się z turystami. W końcu uśmiecha się i mówi: -Dzień dobry! Spacerek? -Taak. Co mam powiedzieć? Że to transport medyczny? Nowoczesna misja Czerwonego Kapturka?
Raźnym krokiem docieram na kwaterę. Syrop, aspiryna. Będzie dobrze!
Tego lata nie było samotnej wędrówki. Nie było żadnej wędrówki. Po skomplikowanym złamaniu nogi walczyłam. Fizycznie: o każdy krok. O zmniejszenie koślawości kolana (po operacji noga utraciła oś). O pierwszy kilometr. O pierwsze dziesięć. Mentalnie: z opiniami specjalistów („konieczna jest proteza kolana”, „takie złamanie się nie zrasta”, „przejdzie pani dwa kilometry i będzie pani wyć z bólu”). Przełom nastąpił w momencie, kiedy postanowiłam: BĘDĘ CHODZIĆ PO GÓRACH. Dwa kilometry, ale będę. I zobaczymy, jak z tym wyciem…
Pierwszy test, tatrzański, 10 miesięcy po wypadku, zaliczony. Pora na test z obciążeniem. No i zbliżają się moje urodziny. Piękna szóstka z przodu. Z dreszczem radości i niedowierzania zaczynam planować wyjazd w góry. A myślałam, że już nigdy w życiu… Przejście nie może być za długie. O, proszę bardzo: 10 km. Bez śpiwora i jedzenia. Lżej już nie można…
Bukuję spanie w Farfurni. To jedno z tych magicznych miejsc w Beskidzie Niskim. Piękny dom, poetyckie jedzenie, mili gospodarze. A w pobliżu dwie moje wielkie miłości: Cergowa i Petrus. Dojeżdżam do Iwonicza Zdroju. I w drogę! Emocje buzują! Koniec marca, dobra pogoda. Orteza na nodze. Schodzę do Lubatowej, przemierzam znajome uliczki, mijam sklep, gdzie zwykle rytualnie popijam kefir. Tym razem kupuję soczek. Jakoś to idzie. Noga działa dobrze, ale plecy i szyja już płaczą. Idę bardzo wolno. To przecież test.
Przepełzam przez Lubatową. Stromą drogą coraz wyżej, na przełęcz. Jest! Wreszcie profil Cergowej nad subtelną płowo-zielonkawą płaszczyzną łąk. To marzec, trawy jeszcze śpią albo powoli się budzą. Ale śniegu już nie ma. Schodzę z przełęczy. Zbiera się na deszcz. Już Zawadka Rymanowska. Drewniane łemkowskie chaty, na łące pierwiosnki… Mogę iść skrótem przez łąki, ale wymaga to dość stromego wejścia i zejścia. Rezygnuję ze względu na kolano i pełznę dalej. Mam jeszcze ze dwa kilometry, kiedy zaczyna padać. Kiedy docieram na miejsce, już leje. Wchłania mnie atmosfera tego domu, swojskie drewniane meble, ręcznie robiona ceramika, książki…Pożeram wspaniałą obiadokolację i zasypiam pełna emocji. Jutro Petrus!
Następny dzień to wigilia moich urodzin. Lało całą noc i nie chce przestać. Prognozy mówią, że ma przestać, tylko różnią się co do godziny. Ruszam. Deszcz mnie nie zatrzyma!
Decyduję się iść skrótem. Z Farfurni od razu przez łąki wzdłuż krawędzi lasu. Na drodze wielkie błoto, ale łąka jest nieco suchsza. Deszcz zmniejsza się. Dochodzę do miejsca, gdzie droga skręca w las. Ups… Droga jest po liftingu. Teraz to podwójny głęboki rów wypełniony szarym błotem o konsystencji śmietany. Po bokach piętrzą się stosy gałęzi i zwalone pnie. I ja mam się przez to rąbać? W ortezie i ze źle zrośniętą piszczelą??? Decyduję się trawersem dojść do szlaku. Przecież nie będę wracać… Trawers polega na przejściu przez łąki, pokonaniu stromego zbocza, strumienia, gęstych krzaków. Łapię drogę, która doprowadza mnie do szlaku. Pełna dumy wędruję dalej. Deszcz przestał padać, ale nadal pochmurno.
I… trafiam na pobojowisko. Gdzie ten szlak? Gąszcz zwalonych pni, gałęzie, kolejny podwójny rów ze śmietaną. I jeszcze jeden, i jeszcze… Nie mam ze sobą kompasu, próbuję utrzymać kierunek posługując się mapą i intuicją. Pokonuję pierwszy rów rzucając gałęzie na środek. Skok – udało się. Rąbię się przez stosy pni. Drugi rów, trzeci… Skaczę coraz odważniej. Przecież, u licha, ten obszar zrywki musi się skończyć! Wreszcie jar potoku. Czyli pokonałam tak nieduży kawałek? Ruszam dalej. Skok, wspinaczka po chybotliwych pniach… Idzie mi coraz lepiej. Docieram do miejsca, które wydaje mi się końcem zrywki… i widzę kolejne stosy gałęzi i rowy ze śmietaną. O szlaku mogę tylko pomarzyć. Patrzę na zegarek. Już dawno powinnam być na szczycie. Odpuszczam. Wracam próbując znaleźć mniej zniszczony fragment lasu i zejść bokiem. Ale rowy ze śmietaną są wszędzie. Porządnie zmęczona docieram na skraj łąk.
Mam jeszcze trzy godziny do obiadokolacji. A więc – Kamianka, nieistniejąca wieś. Miejsce, z którego wywieziono rodowitych mieszkańców, Łemków – i żaden z nich nie powrócił. Tajemnicze, zarośnięte lasem. Ruszam. W butach sucho, ale od kolan w dół jestem pokryta grubą skorupą wilgotnej szaro-beżowej gliny. Liczne próbki mam tez na kurtce i plecaku, trochę we włosach. No dobra, wykruszy się. A ja będę mieć cudowny spacer.
Przechodzę znów obok Farfurni, potem przez przysiółek Abramów, gdzie straszą ruiny pegeeru i suche badyle barszczu Sosnowskiego. Resztki cmentarza. I z dreszczem emocji wchodzę do nieistniejącej wsi.
Droga co chwilę przekracza potok, dość wezbrany po deszczu. Hm, znowu skoki? Jak test, to test! Ale przynajmniej nie w rzadkim błocku.
Dolina rzeczywiście przepiękna. Mnóstwo starych drzew. Wierzby snują swoje opowieści. Jesiony, buki. I akacja… skąd się tu wzięła?! Skacząc pomagam sobie chwytem za gałąź i jeden z kolców zostaje mi na pamiątkę. Jest też błoto. Tym razem czarne jak smoła.
Pora wracać. Chwilę odpoczywam chłonąc dzikie piękno tej doliny. Czeka mnie jeszcze seria skoków przez potok. I… niespodzianka. Wracając dostrzegam z boku coś kolorowego. Papierki po cukierkach? Nie. Wawrzynek wilczełyko, rzadka roślina. O tej porze roku nie ma liści, tylko intensywnie różowe kwiaty. Pełna radości ruszam dalej. Cóż za prezent!
Już Farfurnia. Na oczach zdziwionych turystów zeskrobuję z siebie kilogramy wilgotnego błota w dwóch kolorach. Test zaliczony. A jutro Cergowa!
Moja trasa czyli rów ze śmietanąWejście do Farfurni. W tle Cergowa
Moja stroma ścieżka stała się ścianą. Ściana ma potężną przewieszkę. Mam zniszczony staw kolanowy. Będę go naprawiać z pomocą doświadczonych ortopedów. Ale to potrwa. Na razie wolno mi tylko częściowo obciążać chorą nogę. Stąd kule. Kiedy poruszasz się o kulach, musisz wypracować konkretną strategię i logistykę. Żeby chwycić coś rękami, musisz usiąść albo oprzeć się i użyć jednej ręki. Bardzo przydaje się plecak. Czasem warto założyć go odwrotnie. Łatwiej wtedy coś z niego wyjąć.
Co z prowadzeniem zajęć jogi? Robię to. Asany, których nie mogę wykonać, pokazuję na kimś. Albo używam zdrowej nogi, pokazując pozycję tylko z jednej strony.
Jestem otoczona pomocą i życzliwością. Potrzebuję jej. Trudno mi wyjąć pomoce ze skrzyni i zanieść na salę. Ale zawsze jakaś dobra dusza mnie wyręcza.
Dzielę się swoją wiedzą, pasją, zaangażowaniem. Medytując, obserwujemy swoje myśli i emocje. Również te trudne. Praktykujemy współczucie i życzliwość. Dla innych i dla siebie. A czasem gości u nas radość. Radość asany. Radość bycia razem.
Parighasana, pozycja sztaby. Radość z pierwszej wiosennej trawy
Moja stroma ścieżka stała się ścianą. Leżę ze złamaną nogą. Biwakuję w
salonie. Poruszam się za pomocą wózka i kul.
To dosyć fundamentalne ćwiczenie z tracenia. Straciłam sprawność fizyczną i
nie wiem, kiedy ją odzyskam. Nie mogę prowadzić zajęć jogi. Nie mam żadnych
dochodów. Moje poczucie sprawczości zostało mocno ograniczone. Każda czynność trwa
dłużej i wymaga logistycznego przygotowania: zrobienie herbaty, mycie, wyjście
na zewnątrz…
Co mogę zrobić? Oddychać, świadomie obserwując relację ze światem zewnętrznym. Przyjrzeć się myślom i spróbować je nazwać. Oddzielić od rzeczywistości to, co jest rozpamiętywaniem przeszłości i przewidywaniem przyszłości. Obserwuję emocje, które pojawiają się we mnie. Nie są łatwe. A jednocześnie witam jak drogich gości: radość, że istnieję. Że świeci słońce. Podziwiam kwitnący pierwiosnek i sikorki za oknem. Staram się przyjąć to, co się wydarza. Tylko tyle. I aż tyle. Czuję wdzięczność za wszystkie otrzymane wiadomości, przekazy dobrej energii, życzenia powrotu do zdrowia… Dziękuję najbliższym za konkretną, fizyczną pomoc, której cały czas mi udzielają.
Praktykuję jogę respektując moje nowe ograniczenia. Staram się zachować tonus mięśni i spokój umysłu. Co oznacza, że czasem sadzam obok na macie lęk i niepokój.
Jak praktykować jogę ze złamaną nogą? Jak zawsze. Znajdź swój zakres. Określ
cel. Podążaj za wskazówkami Nauczyciela, którym jest Twoje ciało. Kiedy
zakończę tę wspinaczkę, będę gotowa, aby
pomóc Ci, jeśli znajdziesz się w podobnej sytuacji.
To miał być luźniejszy dzień. Poprzedni minął na wędrówce w
deszczu przez grząskie błoto, chaszcze i rwące potoki. Oczywiście na ciężko. Na
dodatek moje hiper-super buty turystyczne puściły na szwie. Czyli mimo membrany
i tak wlewało mi się do środka. Dotarłam na miejsce, buty mokre, ale dusza
szczęśliwa. Sucho i niebiański obiad. Czego więcej mogę pragnąć?
Rankiem wyruszam na ten luzik na lekko. Ma już nie padać,
ale wszystko wokół porządnie mokre. Chaszcze i trawy rzetelnie podlane. Nocuję
w Daliowej, Siedlisko Zakucie. Kilka ciekawych miejsc w zasięgu. Kusi mnie
dolina Kamianki, nieistniejąca wieś kompletnie zarośnięta lasem. Ale mam
dziurawe buty, a deszcz padał całą dobę. Decyduję się na widokową Banię
Szklarską. Chcę znaleźć wejście ścieżką dydaktyczną. I stary łemkowski cmentarz
w Szklarach. I może jeszcze zdążę zahaczyć o Kamiankę?
Wyruszam. Pochmurno, ale ma nie padać. Wędruję szosą w
stronę Jaślisk, potem Traktem Węgierskim w górę. Nade mną krążą orliki
krzykliwe. Poza tym cisza. Widoki coraz rozleglejsze. Mijam Szklary, wędruję
stromo żwirową drogą w dół, potem w górę. Zagłębiam się w las. Chaszcze pomału
wysychają. Ścieżka prowadzi coraz stromiej, przez krzaki dojrzałych jeżyn (tu
oczywiście przystanek co chwila), aż na pokryty trawą szczyt.
Trawy falują. A przede mną znajome towarzystwo: potężny
Petrus i jego młodszy brat Dił Szklarski. Charakterystyczny profil Cergowej.
Ostra, Hyrowa, Siwce, Popowe Polany… Prawie wszystkie, poza Ostrą, schodzone
moimi cierpliwym stopami.
Wychodzi wreszcie słońce. Kładę się i pogrążam w nicnierobieniu.
Po jakimś czasie chłód i cień .No tak, zbliża się niezła
chmura. Góry nie czytały prognozy… Bania jak to bania, prawie nie ma drzew.
Decyduję się zejść do schronu na przełęczy. Schodzę szybko, docieram do
zrywkowej drogi wypełnionej po brzegi błotem o konsystencji śmietany. Na
brzegach plątanina pokrzyw i zwalonych drzew. O nie, znowu zamoczę buty! To już
lepiej zmoknąć, mam przecież kurtkę.
Wracam na szczyt. Okazuje się, że chmura popędziła na wschód.
Polała Daliową i Jaśliska, do mnie deszcz nie dotarł. Zjadam coś i w dobrym
nastroju schodzę poszukać cmentarza. Po drodze łania z małym, już podrośniętym,
to przecież sierpień. Łania zmyka. Młode przez chwilę ma ochotę zapaść w trawy,
potem decyduje się dołączyć do matki w kilku pięknych, długich susach,
wybijając się z dwóch nóg naraz. Jak te gazele w Afryce…
Schodzę coraz niżej. Zero ścieżki, tylko zarośla, stare
drzewa owocowe. Niewyraźne znaki namalowane rzadko na pniach. Jest! W niedużym
lasku pośród pni majaczą kamienne krzyże. Półmrok i cisza. Hospody pomyłuj…
Płoszę jeszcze kozła. Oddala się, z irytacją poszczekując
gardłowym głosem. Jest u siebie, a tu ktoś zakłócił jego spokój.
Podchodzę z powrotem trawiastym zboczem i łapię ścieżkę
schodzącą na Szklary. To dziwna wieś: szczątki pegeeru i kilka bloków
obwieszonych antenami satelitarnymi. Dzieciaki jeżdżą wokół na rowerach i
hulajnogach, przyglądają mi się ciekawie.
Nie zdążę już na Kamiankę. Nie mam też ochoty wracać szosą.
Postanawiam przejść łąkami do doliny potoku. Powyżej biegnie droga wprost na
Daliową. Trzeba tylko przedostać się przez strumień otoczony wąskim pasmem
lasu.
Schodzę na przełaj przez łąki. Na szczęście niedawno
koszone, trawa trochę podrosła, ale da się iść. No i nie zepsuję nic rolnikom.
Zdeptana wysoka trawa nie da się porządnie skosić.
Brzeg lasu otaczającego potok jest zbitą ścianą chaszczy:
maliny, jeżyny, pokrzywy i młode drzewka. Nie chce mi się przez to rąbać.
Próbuję kilka razy, wędrując wzdłuż ściany drzew. Las ma swoje półwyspy i
zatoki, trasa wydłuża się coraz bardziej. W jednym miejscu udaje mi się
przepchnąć przez krzaki, ale jar potoku jest tak stromy i głęboki, że
odpuszczam. Po drodze widzę jeszcze kilka saren.
I nagle… cud! Coś sporego
i brązowego wskakuje na drzewo tuż przede mną. Obejmuje pień łapami i patrzy na
mnie nieufnie. Brązowa sierść, żółtawy śliniaczek pod brodą. Pyszczek
kocio-miśkowaty. Kuna leśna w całej okazałości!. Patrzymy na siebie z bliska. W
końcu zwierzę dość niezdarnie wspina się po cienkim pniu. Chwilę buja się
niepewnie na wiotkich gałązkach i przeskakuje na drzewo po drugiej stronie
wąwozu. Schodzi niżej i patrzy na mnie z tryumfem: no i co mi teraz zrobisz? Złazi
na ziemię, oddala się w las, wciąż zerkając nieufnie, czy nie przeskoczę przez
wąwóz w ten sam sposób.
Pełna radości wycofuję się na łąki. Dla tego widoku warto
było wpakować się w gęstwinę!
Meandruję dalej. Zaczynam czuć zmęczenie. Widzę szosę, która
kusi: przestań się wygłupiać, wracaj!
O nie! Pokonuję mniejszy jar bocznego dopływu. Porządnie już zmęczona wspinam się łąkami. Wreszcie docieram do głównego potoku. Płynie głębokim jarem. Strome ściany ze skośnie ułożonych szarych łupków: flisz karpacki w całej okazałości. Pokonuję śliskie łupki i chaszcze powyżej. Znów łąka. Podchodzę pełna nadziei. Gdzie ta droga?
Jeszcze kilkadziesiąt metrów w górę i… jest! Mam ją pod
stopami. Biegnie kolejnym jarem głębokim na trzy metry. Strome ściany z łupków
przetykanych mchem, gdzieniegdzie paprocie. Wszystko razem wygląda jak
realizacja firmy zajmującej się nietypowymi aranżacjami zieleni. Zejść się nie
da, można najwyżej zeskoczyć. Tu i tam widać ślady. Ale sarny i jelenie nie
miały endoprotezy. Cofam się wzdłuż krawędzi, wreszcie znajduję zejście. Uff.
Wędruję kamienistym szlakiem. Po jakimś czasie wąwóz wypłaszcza się. Jeszcze
tylko kolejny skok przez potok – i pojawiają się domy. Daliowa.
A tam wita mnie piękny uśmiech pani domu i kolejne vege pyszności. Jestem w raju!
Widok z Bani Szklarskiej. Króluje Cergowa. Przed nią jej młodsze rodzeństwoWąwóz z paprotkowymi aranżacjami
Ta góra urzekła
mnie, odkąd usłyszałam jej nazwę. Byłam na niej już kilka razy i moja
fascynacja cały czas się powiększa. Bukowica nie jest wysoka ani stroma. Jest
za to długa. Wije się dzikim, kosmatym grzbietem we wschodniej części Beskidu
Niskiego. Wierzchołek położony najbardziej na wschód to Tokarnia. Już nie
zalesiony, widokowy, porośnięty kępami krzaków i kwitnącą wierzbówką.
Ta wyprawa
wzięła się z marzenia, żeby przejść całą Bukowicę za jednym razem. Teraz macie
prawo prychnąć i wzruszyć ramionami. Też coś! Wiedzie tamtędy Główny Szlak
Beskidzki czyli GSB. Jeśli przejdziesz nim od Wołosatego do Ustronia (ponad 500
km), i zmieścisz się w 21 dniach, czeka cię sława, chwała i diamentowa odznaka
GOT. Ostatnio pojawiło się sporo ludzi, którzy „robią” GSB. Mają podręcznik,
aplikację, która wszystko im podpowiada. Idą z nosem w telefonie. Hmmm…
Dla mnie,
przy moim problematycznym kręgosłupie i sztucznym biodrze, ta opcja nie wchodzi
w grę. Wiec pocieszam się, jak mogę. Cała Bukowica plus schaszczowanie w dolinę
Rzepedzi to właśnie coś dla mnie! Zwłaszcza to zejście na dziko.
Nocuję w
Puławach, przy zachodniej krawędzi pasma Bukowicy. Pogoda niestety taka sobie.
Łażę na lekko cały dzień w deszczu, nakręcam się, że następnego dnia już
wyruszę! Przejdę całą, całą Bukowicę! I jeszcze ta chaszczówa…
Wieczorem
dzwoni Guguy czyli moja połówka. Jak zwykle martwi się o mnie.
– Nie mam
dla Ciebie dobrych wiadomości. Ma lać od 9 do 18… A jaką trasą idziesz? Cooo?
Taki kawał? I końcówka bez szlaku??? W deszczu??? Zwariowałaś? Nie dasz rady!
-Na mapie
jest ścieżka, która schodzi od chaty w Przybyszowie w dolinę Rzepedzi – mówię –
Zresztą zapytam w tej chacie.
Guguy
jeszcze przez chwilę wylewa swoje zmartwienia.
– No to przynajmniej wyjdź wcześnie rano! Trochę mniej zmokniesz!
Mówię, że
chcę już iść spać i rozłączam się. Ufff….
Bohatersko
wstaję o 5. Joga, śniadanie, pakowanie. Starannie zabezpieczam wszystko przed
deszczem. Wyruszam o 6.30. Gęsta mgła, ale nie pada. Za to potężne błoto, jak
to na Bukowicy. Wędruję w ciszy, w nierealnym świecie. Drzewa wyłaniają się
przede mną jak duchy. Może zobaczę jakieś zwierzę? Ale nic się nie dzieje.
Pławię się w
samotności i ciszy. Wędrując wchodzę w subtelną interakcję z drzewami. Nagle
czuję je, pojedyncze byty i sieć zależności między nimi. Nienazwane,
niewyrażalne. Dlatego właśnie chcę wędrować sama. Dla tych chwil.
Deszczu
wciąż jeszcze nie ma. Około 9 mijam pierwszego turystę. Jednocześnie dzwoni
Marcin z Jeleniej Chaty. To miejsce, gdzie będę nocować. Pyta, gdzie jestem i
radzi, jak dotrzeć w dolinę Rzepedki.
Trzeba zejść na wioskę Karlików, podejść łąkami wzdłuż nieczynnego
wyciągu. I przy górnej stacji wyciągu zadzwonić, co dalej. Nie lubię, jak ktoś
prowadzi mnie za rączkę. Ale plecy już płaczą, trasa jest spora… no i ma lać.
Tak cały czas twierdzi prognoza.
Wciąż
wędruje w gęstej mgle. Wszystko staje się trochę nierzeczywiste. Nagle robi się
jaśniej: wychodzę już z lasu. Przede mną Tokarnia.
-Eee – myślę
rozczarowana – tak wcześnie wstałam – przeszłam prawie całą Bukowicę i nie
spotkałam żadnego zwierzaka?
I nagle cud!
W tej chwili wyskakuje na szlak przede mną młody wilk. Szary, wielkołapy,
widać, że jeszcze urośnie. Zniża łeb, jakby chciał napić się z kałuży na
drodze. Dostrzega mnie z zabawnym wyrazem zdziwienia na pysku wykonuje
przestraszony, niezdarny skok, lądując po drugiej stronie kałuży. Znika w
krzakach.
Zamieram. Na
pewno jest ich tam więcej! Ale jeśli są, siedzą cicho w zaroślach. W końcu,
przepełniona wdzięcznością, ruszam dalej. Piękny prezent! Dziękuję, Góro!
Wspinam się
na Tokarnię. Mgła nieco rzadsza, ale widoków zero. Najważniejsze, że wciąż nie
pada.
Schodzę do
chaty w Przybyszowie. Z rozkoszą zdejmuję buty, myję łapki w potoku. Sympatyczny
rezydent częstuje herbatą. Obok dwóch GSB-owców przerzuca się informacjami, za
ile kupili swój hiper-super sprzęt i która aplikacja jest lepsza.
Gadam
jeszcze z tutejszym brodaczem na temat skrótu na Rzepedź.
-Nie ma
takiej ścieżki – mówi – JA trafię, ale kto inny może mieć kłopot.
No dobra.
Dziękuję za herbatę i zaczynam realizować wariant z wyciągiem. Schodzę na
Karlików i wzdłuż słupów pnę się w górę. Niezłe zbocze, całkiem strome. Szkoda,
że wyciąg nie działa.
Ze szczytu
(nazywa się Szeroki Łan) dzwonię do Marcina. Mam dojść do młodnika, potem w
lewo i przy myśliwskiej ambonie złapać drogę, która schodzi na dno doliny.
Jest
młodnik! Idę spory kawałek trawiastym grzbietem. Cały czas zbiera się na
deszcz, ale jeszcze się nie zebrało… No i nie ma żadnej ambony!
Decyduję się wrócić tam, gdzie widziałam niewyraźną drogę schodzącą w dół. Po kilku minutach widzę ambonę. Schodzę coraz niżej, zagłębiam się w pochmurny pejzaż, wokół trawy, pojedyncze sosny o malowniczych kształtach. Już dno doliny. Plecy mają dość, a dolina ciągnie się w nieskończoność. Chatki, domy, przydrożne krzyże, pozostałości łemkowskich sadów… Deszcz cały czas zapomina, że miał lać od rana.
Rozglądam
się czujnie. To musi być gdzieś tutaj! Nie ma żadnej tablicy. W końcu dostrzegam
w pokrzywach niewielki napis: HODOWLA JELENI.
Podchodzę
kawałek zboczem. Drewniany dom, dwa psy, kwiaty w doniczkach. Z domu ktoś
wychodzi.
-To tutaj? –
pytam irracjonalnie.
Marcin
uśmiecha się: -Tak, to tutaj.
Deszcz
zaczyna padać pół godziny później.
Gdzieś na grzbiecie Bukowicy. Mgła trochę opadła, już coś widać
Po początkowym wyciszeniu, skupieniu, obserwacji własnego oddechu aktywuj mięśnie i stawy kończyn, pozostając w siadzie skrzyżnym. Zwróć uwagę na dłonie, stopy, barki i szyję:
Ręce w przód, zapleć palce dłoni, odwróć, unieś
w górę. Powtórz ze zmianą splotu palców
Ręce w bok, wnętrza dłoni do sufitu
Ręce w bok, grzbiety dłoni do sufitu, unieś
dłonie
Gomukhasana: unieś prawą rękę, wydłuż, a potem
sięgnij jak najdalej zsuwając dłoń po plecach. Druga ręka w bok, kciuk w dół,
sięgnij od dołu, spróbuj zahaczyć dłonie. Jeśli trzeba, użyj paska
Dłonie na kolana, przetocz miękko głowę
pozwalając jej opadać na wszystkie strony. Zmień kierunek
Prawa dłoń nad lewe ucho, pociągnij głowę w bok.
Lewy bark w dół. Po chwili zmień stronę
Skłon w bok: unieś prawą rękę łukiem nad głową,
rozciągaj prawy bok. Lewa dłoń do maty
Badhakonasana – połącz podeszwy stóp, przysuń
stopy bliżej tułowia. Kolana w dół. Po chwili unieś ręce
Adho mukha virasana. Kolana do boków maty,
połącz duże palce stóp, skieruj pośladki do pięt. Jeśli potrzebujesz, podłóż
koc pod pośladki. Wyciągnij ręce, wnętrza dłoni starannie dociśnięte do maty.
Skręt: przenieś tułów nad prawe udo, lewa ręka w
miejsce prawej. Prawa dłoń podparta przy prawym kolanie. Odepchnij się od maty,
spójrz w bok. Powtórz na drugą stronę
Pandemia. Wirus szaleje. Niszczy nie tylko nasze zdrowie, ale też gospodarkę, nasze miejsca pracy, relacje między ludźmi. Niszczy nasz spokój i pogodę ducha, wyobrażenia o tym, kim jesteśmy i co z nami będzie.
Nasze podróże to z konieczności wycieczki do własnego wnętrza. I niekoniecznie znajdziemy tam rzeczy, które nam się podobają. Nasze ciemne strony, lęki, uprzedzenia, wyłażą i szczerzą zęby. Bóle pleców, barków, głowy odzywają się ze zdwojoną siłą.
Co możemy z tym zrobić? Mnie, i mam nadzieję, że nie tylko mnie, bardzo pomaga praktyka jogi. Wycisza, uspokaja i regeneruje. Daje moc.
Ponieważ nie możemy się spotykać, pozostaje praktyka własna. I tu trochę wskazówek:
Zadbaj o miejsce. Niech będzie przewietrzone i ciche. Wyłącz
telefon, uprzedź domowników, że potrzebujesz teraz ciszy i skupienia .
Przygotuj potrzebne przedmioty: matę do jogi, pasek (chustę, szalik), jeden
albo dwa koce. Mogą przydać się klocki do jogi lub 2 grube książki. Odczekaj
dwie godziny po posiłku.
Zanim zaczniesz, poczuj, co w tym momencie jest Ci
potrzebne. Uspokojenie bólu pleców i poranna rozgrzewka czy wyciszenie emocji
przed snem? Dostosuj do tego swoją praktykę.
Kolejne etapy:
Wyciszenie i skupienie. Usiądź w siadzie
skrzyżnym lub w virasanie (siad bohatera). Zamknij oczy, oddychając nosem
przenoś oddech do brzucha, a potem do klatki piersiowej. Wsłuchaj się w ciało.
Jeśli ćwiczysz wieczorem, połóż się na plecach z nogami pionowo przy ścianie.
Po kilku spokojnych oddechach otwórz oczy. Można też zrobić krótką medytację.
Rozgrzewka. Aktywuj mięśnie i stawy kończyn,
pozostając w siadzie albo w leżeniu. Zwróć uwagę na dłonie, stopy, barki i
szyję
Rozgrzewka w klęku podpartym i na stojąco
Pozycje stojące – budzą energię, wzmacniają i
rozciągają mięśnie. Warto zrobić przynajmniej jedną pozycję równoważną. Można
wpleść sekwencję powitania słońca
Pozycje siedzące i leżące. Odpoczynek i
rozciąganie kręgosłupa oraz kończyn
Skręt na siedząco lub na leżąco
Wygięcie w tył dostosowane do naszych potrzeb i
możliwości
Pozycja odwrócona
Savasana czyli relaksacja. Najważniejsza! Możesz
pominąć skręt albo wygięcie w tył, jeśli czujesz, że nie jest Ci potrzebne.
Savasana jest niezbędna!
Tak wyglądało moje studio przed pandemią. Teraz jest tu prawdziwe studio jogi. Kto chce zobaczyć, niech zerknie na nasze transmisje na żywo na Facebooku
Znowu w drogę! Wyruszam z Puław do Zawadki Rymanowskiej.
Niby niedaleko, ale dla człowieka „kręgosłupowo-bioderkowego” z pełnym bagażem
to wyzwanie. Po wczorajszej wyrypie po zboczach Bukowicy plecy mówią mi, że im
się nie podoba. No dobra. Pójdę najłatwiej, jak się da. Drogami, żadnego
rąbania się przez krzaki. Może jakiś stop?
Okazja nadarza się od razu. Żegnam się z miłą gospodynią,
schodzę na podwórko. Starszy pan przy samochodzie, członek rodziny, szykuje się
do odjazdu razem ze starszą swoją panią. Mogą podwieźć mnie kawałek, 4
kilometry. „Ale po drodze wstąpimy jeszcze w jedno miejsce”. Jasne.
I nagle powiew historii. „Jedno miejsce” to nieduży budynek
w Puławach Dolnych. A ludzie, którzy mnie podwożą, byli uczestnikami słynnego
exodusu zielonoświątkowców z Czechosłowacji do Polski!
W latach 60 czeskie władze dosyć mocno utrudniały wszelkie
przejawy kultu religijnego. Zielonoświątkowcom, Polakom zamieszkałym w tym
kraju, zrobiło się zbyt duszno. Wiedzieli, ze w Beskidzie niszczeją opuszczone
przez Łemków wsie. I zaczęli starania, żeby się tam przenieść. I oto rozmawiam
z ludźmi, którzy tego doświadczyli!
-Tu nie było nic – mówi gospodarz – Wszystko zburzone albo rozebrane na budulec. Postawiliśmy ten dom i mieszkaliśmy tu w cztery rodziny. Nikt z nas nie był rolnikiem. Uczyliśmy się hodować krowy i świnie, uprawiać ziemię…
Z niedowierzaniem oglądam niewielki budynek. Cztery rodziny?
Teraz będzie tu izba pamięci i miejsce spotkań. Niedługo uroczyste otwarcie.
Jedziemy dalej – już nasze rozstaje. Mili gospodarze jadą na
Rymanów, a ja zasuwam szosą w stronę wsi Wisłoczek. I już upał.
W Wisłoczku z radością dostrzegam zmiany. To kolejna
zielonoświątkowa wieś. Niektóre domy odnowione, piękny plac zabaw i wiata nad
rzeką. Wszędzie wielkookie, brązowo-łaciate krowy, to jedno się nie zmieniło.
Wędruję smażąc się w upale, coraz stromiej i coraz wyżej.
Na bezleśnym zboczu ponad Wisłoczkiem rozległa panorama. Dił
Szklarski, Petrus, Dalnia Góra… I ten nieśmiertelny, przekoszony stożek.
Cergowa, moja miłość. W dole wieś Królik Polski jak rozsypane kolorowe klocki.
Zalegam w cieniu i dzwonię do Michała z Farfurni. To kolejne
kultowe miejsce, mam tam nocować dzisiaj. Wieś Zawadka Rymanowska.
-Jestem w drodze. Będę pewnie około siedemnastej. I –
zachłystuję się – widzę Cergową! Ale dla Was to pewnie bułka z masłem!
– Ja też ją widzę – mówi Michał. Mam świadomość, że z dwóch
różnych stron patrzymy na tę samą górę. A oprócz nas jeszcze pewnie wiele
innych osób…
Ruszam dalej. Trzeba zejść na Królik, kierując się jak
najbardziej w lewo. Nie chcę tuptać w upale przez całą wieś! No to ścinam.
Skręcam w polną drogę, potem w drugą. Upał nie odpuszcza. Zaczyna mi się
krystalizować wizja zimnego kefiru. Królik to spora wieś, powinien być tu sklep.
Ups… Droga, którą schodzę, jest przegrodzona sznurem z
tabliczką: TEREN PRYWATNY. WSTĘP WZBRONIONY. Skręcam w lewo w niezbyt wyraźną
ścieżkę, potem w drugą. Jakoś zejdę na ten Królik. A może: tego Królika?
Pokonuję potok i oto jestem w sadzie. Ule, pszczoły leniwie
brzęczą w upale. Pomiędzy drzewami owocowymi cudeńko: prawdziwy kiosk Ruchu z
dawnych lat. Wersja lux, ten przeszklony.
W cieniu brodaty koleś popija piwo. Na mój widok zrywa się
zdumiony.
– Dzień dobry! Przepraszam za wtargnięcie na teren, ale tak
mnie droga przyprowadziła… Jak najlepiej zejść tak, żeby wyjść koło kościoła?
– Najszybciej potokiem. Ale – tu pogardliwy rzut oka na moje
buty – w TYM nie da pani rady. Lepiej podejść w górę, drogą w lewo, a potem w dół.
Chyba obraził moje hanwagi. Ja nie dam rady???
– A nie mogę od razu w lewo? – pytam. Nie chce mi się znowu
podchodzić.
– Można w lewo. Ale jeśli boi się pani pszczół, one wyczują
to i zaatakują.
Ze wszystkich stworzeń obawiam się tylko ludzi. Żegnam się i
ruszam przechodząc tuż koło uli. Pszczoły mądrale wiedzą, że się nie boję i
pozostają przy sennym, leniwym brzęczeniu.
Przeskakuję potok (rzeczywiście głęboki, do hanwagów
nalałoby się od góry), schodzę coraz bardziej wyraźną drogą. I po chwili już
jestem w centrum wsi. Piękny drewniany kościół. Upał kosmiczny. Kefir!!!
Jest i sklep. Kefir i świeże bułki. Wspaniały parasol dający
cień i zabawne dziecięce krzesełka wokół stołu. Chyba pochodzą ze szkoły, która
jest tuż za płotem. Przy piwie, lodach i coli mają drugie życie. Nasłuchają się
też trochę innych tekstów…
Rozsiadam się wygodnie, delektuję się chwilą oraz kefirem.
Pyszności!
Trzeba ruszać. Mogę dojść do Zawadki przez góry wchodząc
drogami i ścieżkami na Dalnią Górę i potem chaszczując. Ale nadal jestem mało
bojowa. Jeśli ktoś mnie podrzuci na Przełęcz Szklarską, mam stamtąd wygodne
zejście, które w dodatku znam. Dziś moje plecy nie życzą sobie dłuższej trasy.
Na szosie próbuję łapać stopa, ale bez powodzenia. Ruszam na
piechotę szosą w stronę przełęczy. Wychodzę ze wsi…
Och! To dlatego nie udało mi się nic zatrzymać! Po prostu
trzeba było, żebym dotarła na piechotę aż tutaj. Dawno temu była tu wieś,
Królik Wołoski, zamieszkała wyłącznie przez Łemków. Mieszkańców zwiały wiatry
historii. Budynki rozebrano. Po wsi pozostał tarasowaty układ łąk, dwie czy
trzy kapliczki i ONA. Piękna, murowana, na wpół zrujnowana cerkiew, ukryta w
kępie drzew.
Podchodzę. Cerkiew walczy o przetrwanie. Piękne kamienne
mury, dach zardzewiały, ale kompletny. Szyby w oknach pozostały. A w środku
rusztowania, nowy strop ze świeżych desek! Będzie odnowiona! Na cmentarzu obok
ktoś wykosił pokrzywy i pięknie wyremontował dzwonnicę.
Pełna radości ruszam dalej. Przede mną zarąbiste podejście
pod Przełęcz Szklarską. Jestem zdeterminowana, więc od razu łapię stopa.
Słuchając opowieści o niedźwiedziu wygodnie docieram na przełęcz. Otóż na
początku kwietnia miś siedział na środku szosy. Pozwolił zrobić sobie serię
zdjęć i oddalił się bez pośpiechu…
Dziękuję za podwózkę i też się oddalam. Przełęcz Szklarska
słynie z widoków. Bania Szklarska, kosmaty Dił, za nim Petrus. Góra Siwce, przez
którą zaraz przejdę. Popowa, Dalnia i wszystkie ich towarzyszki.
Ruszam pośród falujących traw. Lekki wiatr, upał jakby nieco
mniejszy. Wchodzę miękko w pejzaż. Góry jak znajome twarze. Na trawiastych
zboczach pojedyncze, malownicze drzewa. Znam tę trasę, wiem, że po dojściu do
przełęczy trzeba iść łąką mając nieduży lasek po prawej stronie. W dole dzika dolina
Kamionki, kolejnej zapomnianej wsi, w dodatku zarośniętej lasem. Kiedyś się tam
wybiorę poszukać śladów przeszłości. Nad nią ciemny, skłębiony Dił Szklarski.
Dolina otwiera się jak książka. Schodzę. Już widać
klockowate budynki, pozostałości PGR. W tle
Petrus, pojawia się grzbiet Chyrowej. Schodzę do drogi. Są i złowieszcze badyle
barszczu Sosnowskiego. Wysokie na trzy metry suche baldachy. Ale liście wokół
zielone, można nieźle się poparzyć. To już przysiółek Abramów, górna część wsi
Zawadka. Pokrzywy, rozpadające się budynki, zardzewiałe pojazdy. I wszechobecny
barszcz. Syndrom opuszczenia, ale gdzieś w tym wszystkim toczy się życie. Pies
szczeka, dym leci z komina, pasą się krowy…
Wędruję w tym stadium zmęczenia, które graniczy z euforią i
zadowoleniem. Wszystko płynnie się łączy w senne, upalne popołudnie. Już boczna
droga. I okazały drewniany dom, za nim sad. Zrelaksowani rodzice na leżakach. Z
sadu za domem dobiega śmiech i wesołe okrzyki dzieci, nad którymi nareszcie
nikt nie sterczy krzycząc: uważaj!!!
Zdejmuję plecak. Uff! Psina rozłożona na fotelu przy wejściu wita mnie przyjaznym spojrzeniem i kiwnięciem ogona. Farfurnia.
To miało być spełnione marzenie. Tęsknię za wędrowaniem tam,
gdzie oczy poniosą. I spaniem tam, gdzie akurat przyjdzie mi chęć. Oczywiście
trzeba mieć namiot, śpiwór, palnik… Tu lekki problem. Pan doktor wygenerował,
że mam nosić do 5 kilo. Oczywiście przekraczam ten limit, ale plecy już płaczą.
Czasem całkiem głośno. Więc grzecznie śpię po kwaterach i marzę o spaniu-byle-gdzie…
Tej wiosny jest szansa! Mam Szerpę, a raczej Szerpankę.
Jedzie ze mną Buga, moja córka, studentka. Ruszamy w Góry Leluchowskie zwane
też Czerchowskimi. To zakątek zapomniany przez wszystkich. Niby Beskid Sądecki,
ale odludny i dziki. Kiedyś mieszkali tu Łemkowie, zostało po nich kilka
pięknych cerkwi. Między innymi ta w Dubnem. Zobaczyłam jej zdjęcie na wystawie
amatorskiej fotografii. I już wiem: chcę tam być! Zobaczyć ją na własne oczy.
Jest początek czerwca. Ruszamy wcześnie rano. Z przygodami
docieramy do Muszyny. Przygody polegają głównie na trudności w dostaniu się na
pokład autobusu Kraków-Muszyna. Mimo, że mamy od dawna kupione bilety, z trudem
udaje nam się znaleźć miejsca. Autobus pełen ludzi. Dziki upał, zero
klimatyzacji. Uff, wreszcie Muszyna! Ostatnie zakupy i w drogę.
Idziemy grzbietem, który wznosi się coraz bardziej. Piękny
las bukowy, gdzieniegdzie polany. Ludzi brak. Buga rwie do przodu. Ja czuję
coraz większe zmęczenie. Tej nocy spałam tylko 3 godziny. Nie udało mi się
zasnąć ani w pociągu, ani w zatłoczonym i hałaśliwym autobusie. Ale jakoś
pełznę. Wszystko mamy ustalone. Rozbijemy się gdzieś przed Dubnem. Na mapie
widać wyraźnie boczny dopływ potoku i ścieżkę wzdłuż niego. Rozbijemy się na
łące nad strumieniem. Lubię „byle gdzie”, ale lubię też umyć się przed spaniem.
Na zabraną przez Bugę paczkę wilgotnych chusteczek patrzę z lekką pogardą.
Schodzimy z grzbietu. Już późne popołudnie. Rozglądam się
czujnie. Ani bocznego potoku, ani ścieżki. A wieś właśnie się zaczyna. W końcu
pojawia się boczny strumyk, ale jakiś mało wyraźny, pełno pokrzyw.
Nagle widzimy cerkiew w ciepłym świetle późnego popołudnia.
Rzeczywiście jest niezwykła, drewniana, wtulona w trawiaste zbocze, pięknie
wkomponowana w wysokie drzewa.
Podziwiamy ją, ale co z naszym spaniem? Słońce już nisko, a
moje plecy lamentują. Nie mówiąc już nic o ciele, które po upalnym dniu marzy o
myciu.
Dwa domy za cerkwią już granica. Nie będziemy przecież spać na Słowacji…
-Pójdziemy w górę – decyduje Buga – i rozbijemy się gdzieś pod lasem.
Wspinamy się po zboczu w wysokiej trawie. Cerkiew widziana z
góry jest jeszcze piękniejsza. Ale słońce już bardzo nisko. Szukamy – wszędzie za
stromo. Piękna, kwitnąca łąka, ale pochyłość za duża. A w lesie chaszcze.
Wreszcie już całkiem wysoko, znajdujemy w miarę płaski kawałek łąki.
Protestuję, że nie ma strumienia. A moje mycie?
Buga tłumaczy, że zaraz będzie ciemno. No dobra, rozbijamy
namiot. Buga do garów, ja ćwiczę jogę
próbując uspokoić górną część pleców. Lewa noga też rozrabia. Przez wiele lat z
powodu zwyrodnienia prawego biodra była moją główną nogą. Ostatnio dość głośno
komunikuje, że ma tego dość!
Po kolacji ruszam w dół. Nie odpuszczę mycia! Zabieram
ręcznik, mydło i na wszelki wypadek czołówkę. Schodzę i schodzę. Niemal w
zupełnej ciemności docieram do strumyka. Otaczają go pokrzywy i krowie placki.
O, nie!
Wracam brudna. Buga patrzy na mnie z politowaniem. Wschodzi
wielki księżyc. Wycieram się chusteczkami stojąc nago pośród wysokich,
falujących traw. Świerszcze grają, kwiaty pachną. Jestem czysta! Wsuwam się do
śpiwora.
Tej nocy też nie mogę zasnąć. Zakładam wszystko, co mam, ale
trzęsę się z zimna. Mój śpiwór, wystarczający w Chorwacji, jest zbyt cienki na
polskie góry. Bark, szyja i noga też cały czas do mnie mówią… Leżę i nasłuchuję.
Mimo zmęczenia porywa mnie magia czerwcowej nocy. Odzywają się sowy, słychać
tupoty i szelesty nocnych stworzeń. Kozioł podchodzi całkiem blisko i szczeka
gardłowym głosem, niemal ocierając się o namiot. Kiedy w hukanie sowy wplata
się głos kukułki, widzę, że ciemność zmienia barwę, blednie. Wychodzę na
poranną praktykę jogi. Mgła. Namiot jakby frunął po zboczu. Drzewa w pobliżu
jak nierzeczywiste duchy.
A potem wybucha słońce. Mgła znika i od razu robi się upał. Zwijamy
się, jemy śniadanie. Z całym dobytkiem schodzimy w dół. Fotografuje jeszcze
cerkiew w ostrym świetle poranka.
Uzupełniamy zapas wody w jednym z domów i w drogę! Przed nami Wojkowa, dawna łemkowska wieś. Upał już nieziemski. Ale co tam! W razie czego mamy jeszcze pół paczki chusteczek.