Wszystkie posty otagowane “góry

Góra Kamień

kamien

Wejść na górę to znaczy nawiązać z nią intymną relację. Doświadczasz jej, a ona Ciebie. Zostawiasz swój ślad: pot, zmęczenie, uczucia, których doświadczyłeś. Oraz dostajesz coś w zamian.

I nie mówię tu o pięcio- i ośmiotysięcznikach. Każda góra, nawet niewielka, jeśli chodzi o wysokość w metrach n.p.m., ma coś do zaoferowania. Przecież nie tylko ludzie wysokiego wzrostu mają osobowość.

Górę Kamień znałam już trochę. Przeszłam przez nią w pewne sierpniowe popołudnie. Właśnie skończyła się trwająca całą noc ulewa. Zapamiętałam mokre chaszcze, kiepsko oznakowany szlak i piękny bukowy las. Przeważnie w dół. Szłam z Krempnej w stronę Kątów.

Teraz, rok później,  wiedziałam, że trochę przesadziłam z długością trasy. Szłam na ciężko, z Chyrowej do Kotani przez pasmo Łysej Góry. To niby nie tak daleko. Ale mój kręgosłup z pewną ilością zwyrodnień i moje sztuczne biodro życzą sobie często odpoczywać. Mają w zanadrzu potężny argument – ból. No więc robię przerwy. Kładę się i odpoczywam. Robię psa z głową w dół, żeby odciążyć barki. I w drogę!

Gonił mnie czas. Wyszłam trochę za późno. Ale spotkałam w Chyrowej bratnią duszę, trzeba było pogadać. Z pasma Łysej Góry patrzę na Kamień, ciemny spiętrzony garb po prawej: witaj! Niedługo się spotkamy. Znowu leżenie pod szczytem Łysej (nie dajcie się nabrać, sam szczyt jest zarośnięty, zero widoków! Najlepsza jest polana przed szczytem, bliżej Chyrowej). Więc regeneruję kręgosłup w wysokiej trawie.

-O! – dziwię się głośno – człowiek!

Przez ostatnie dni nie spotykałam nikogo. No, poza ludźmi w schronisku i tymi, co łazili w Dukli po rynku.

Facet pędzi naprzód. Siwa broda, wielki plecak. Idziemy w tą sama stronę. Mijamy się nawzajem, raz on odpoczywa, raz ja.

-Skąd i dokąd? – pytam zwyczajowo. – Z Teodorówki  do Bartnego.

Wow, myślę sobie – niezły zawodnik! Ale niezły zawodnik nie ma mapy ani picia. Po jakimś czasie widać, że jest zwyczajnie zmęczony. Idziemy już razem. Człowiek nie ma mapy, a szlak, jak to w Beskidzie, słabo widoczny. Albo wcale.

Schodzimy na Kąty kupić picie. Widać Wisłokę wijącą się jak wąż u stóp Kamienia. Góra jak zwykle straszy. Podejście jak diabli, a my zmęczeni. To się nazywa Beskid Niski???

Nowy znajomy znów mnie wyprzedza, ale doganiam go przy krawędzi lasu. Późne popołudnie, a góra Kamień piętrzy się przed nami. Teraz idziemy już razem. Po drodze strajk mojej nogi, nadwyrężonej wczorajszym chaszczowaniem doliną bezimiennego potoku. Bandaż i w górę. Stromo! Odpoczywamy coraz częściej. W bukowym lesie już zmrok. Pomału kończą się siły. Myślę o coraz większym zmęczeniu mojego towarzysza. O tym, że jest po zawale. I że na przełęczy, do której idziemy rozstrzelano 1200 Żydów. Mistyczne światło między pniami, duchy aż fruwają w powietrzu.

Mój nowy znajomy rozsądnie decyduje, że zejdzie ze mną do Kotani. To dobrze. Wychodzimy z lasu, aż gęstego od duchów. Uf, na świecie jeszcze jasno! Jest to już to stadium zmęczenia, że znajdujesz się jakby poza swoim ciałem. Czuję ból w kostce, bolesny ucisk plecaka na ramionach, ale wszystko jest jakby poza mną. Tylko ból, coraz silniejszy, jest realny.

Wreszcie Kotań. Miejsce, gdzie śpimy – stajnia Rumak, która działa też jako schronisko- kompletnie nie istnieje w naszej rzeczywistości. Żadnej tablicy ani szyldu. Mamy adres, ale domy w Kotani stoją według swojej własnej logiki. Odpalam Google maps, pokazują mętnie, że to w pobliżu. Gdzie ta cholerna stajnia? Wreszcie jakaś dziewczyna pokazuje nam drogę. Widzimy BARDZO zniszczony budynek, niemal zrujnowany. Tu mamy spać??? Na tym etapie zmęczenia jest nam z lekka wszystko jedno. Jest drugi budynek, odnowiony. Prawdziwa stajnia.

– Śpimy na sianie? – pyta mój towarzysz. Mądrala, ma śpiwór, a ja nic, tylko matę do jogi.

Pojawia się dziewczyna ze schroniska. Eureka! Stajnia z drugiej strony  ma prawdziwe pokoje z najprawdziwszymi łóżkami. Kuchnia, łazienki, salon – po prostu pałac.

Jeszcze kolacja (tłusta mielonka po zawale, Marku???), krótka rozmowa i spać. W nocy budzi mnie ból sforsowanych tkanek. No cóż, zapracowałam na niego. Kiedy rano w mżawce ćwiczę jogę, przychodzi sms: Trochę przesadziłaś: ponad 20 kilometrówy, 800 m różnicy wzniesień. BŁAGAM, nie idź dziś czerwonym szlakiem.

Nie poszłam. Noga w kiepskim stanie i ogólne zmęczenie. Cudownie stromy Ostryj Wierch zostaje na następną wyprawę.

Ostatnie chwile wędrówki z Markiem. Żegnamy się. Schodzę na Świątkową. Zerkam jeszcze w stronę góry Kamień.

Dziękuję ci, Góro. Teraz wiem, że mogę więcej.

 

Wreszcie w drogę!

w drogeNareszcie! Ruszam na samotną wędrówkę! Przede mną dziki kawałek Beskidu Niskiego. Chaszcze i niezbyt dobrze oznakowane szlaki. Zmęczenie i ból pleców w pakiecie. Wielka radość gratis. Obcuję z górami, dotykam ich i połykam je. Rozmawiam z nimi i ze sobą. A przez większość tego czasu – po prostu jestem. Nie ma nic poza drogą. Skały, błoto , drzewa, gąszcze, trawy. Po prostu idziesz, patrzysz, gdzie postawić stopę, jak zejść po śliskim błocie. Gdzie ten szlak? Gdzie sensowny kawałek trawy, żeby odpocząć i nie siąść na krzakach jeżyn? Istnienie i nie-myślenie.

Ruszam z Ożennej. To dawna wieś łemkowska w pobliżu granicy ze Słowacją. Reszki pegeeru, kilka chałup, cmentarz. Nade mną wielki jesion, który pewnie wiele mógłby opowiedzieć. A więc w drogę!

Moje dystanse nie są duże. Mimo wszelkich redukcji plecak trochę waży. Noga z endoprotezą buntuje się, kiedy chodzę z ciężarem zbyt daleko. Podobnie mój kręgosłup. Zawsze zabieram matę do jogi. Trzeba poćwiczyć przed trasą i po. Nie dla fanaberii, po prostu dlatego, żeby uniknąć bólu. Wędruje tez ze mną podróżna poduszka ortopedyczna. Mój kręgosłup szyjny głośno protestuje, kiedy jej nie ma. No dobra, więc ją noszę.

Bohinjsko Jezero

bohinj

Głębokie, czyste jezioro w Alpach Julijskich, Słowenia. Nieduża miejscowość Ukanc: kilka częściowo schowanych w lesie domów, hotel, camping. Tu kończy się droga (ukanc znaczy chyba koniec). Fascynujący obłok kłębi się nad słynnym wodospadem Savica nieco powyżej jeziora. W jeziorze drugi obłok. Wczesny, pochmurny ranek. Jeszcze miesiąc i tam będę. Na razie maluję wspomnienie

„W góry? Z endoprotezą biodra? Z chorym kręgosłupem?

biwak

Co też pani przychodzi do głowy? „- zapytał pewien Bardzo Dobry Fizjoterapeuta. Faktem jest, że wtedy jeszcze endoproteza była w planach, używałam mojego „starego” biodra, które odmawiało już posłuszeństwa. Zakres ruchu w stawie drastycznie się zmniejszył, cała okolica ordynarnie bolała, w dzień i w nocy.

Tak, w góry z endoprotezą biodra i chorym kręgosłupem. Tak właśnie wędruję. Jeśli idę sama, minimalizuję ciężar, rozkładam trasę na etapy, zaklepuję noclegi. I ruszam!

Czasem jadam w tak pięknym miejscu jak to na zdjęciu. To Wahalowski Wierch, Beskid Niski. Jak widać, mata do jogi zawsze wędruje ze mną…

Nie wiem, co powiedziałby teraz Bardzo Dobry Fizjoterapeuta. Byłam u niego tylko raz. Mój obecny mówi: „Wiem, ze czasem trochę coś nadszarpniesz wędrując. Wtedy naprawimy. Ale kiedy człowiek robi to, co go kręci, jego tkanki zawsze są w lepszym stanie, niż gdyby rezygnował z tego i był nieszczęśliwy.”

Zwyrodnienia kręgosłupa i endoproteza biodra to ograniczenia. Tak samo, jak rozległe pooperacyjne blizny, które też posiadam. Każde z nich jest osobnym problemem do przepracowania. Trzeba przygotować się do wędrówki. Wzmocnić osłabione, rozciągnąć przykurczone. Warto zrobić to w porozumieniu ze specjalistą. No cóż, dlatego zostałam specjalistą. Mam siebie zawsze pod ręką…

Żeby była jasność: nie zachęcam do robienia rzeczy szalonych i nieprzemyślanych, do walki z wiatrakami. Po prostu opowiadam swoją historię. Historię szukania: kto może mi jeszcze pomóc? Co mogę zrobić, żeby było lepiej? A moje dwa potężne rumaki to Upór i Determinacja. Czasem trzeba wycofać się z pokorą. Powiedzieć sobie: nie, nie będę już biegać. Moja proteza biodra za szybko się zużyje. I przeżyć stratę z tym związaną. Bo bieganie było dla mnie ważne.

Teraz chodzę po górach. Eksploruję Beskid. Po prostu pożeram go…. A jak smakuje!