Chyrowa (Skróty)

To miał być jeden z dni rekreacyjnych. Śpię dwie noce w schronisku w Chyrowej, pławiąc się w rozpuście pojedynczego pokoju z łazienką za jedyne 60 zł. Tak więc ruszam na lekko, kierunek dość oczywisty. Nigdy nie byłam w Dukli. A jeśli ktoś wielbi prozę Stasiuka, Dukli po prostu nie może ominąć! Pan Andrzej, sympatyczny właściciel schroniska, radzi mi pójść skrótem:
-O, tędy – pokazuje – prosto jak strzelił zboczem w górę. Tylko proszę uważać na druty kolczaste.  Obiadokolacja o szóstej, proszę się nie spóźnić.

Ruszam. Rzeczywiście, strome zbocze jest szczelnie ogrodzone drutem kolczastym. Nie mam ochoty w to włazić. Już kiedyś pogonił mnie z widłami właściciel ogrodzonego pastwiska, na które wtargnęłam.
Decyduję się iść po Bożemu, szlakiem. Trawa mokra po całonocnym deszczu, strumienie wezbrane. W lesie na zboczach Chyrowej droga chwilami to jedno wielkie bajoro. Więcej kałuż niż gliniastego błota. Dość zimno i pochmurno.
Schodzę w stronę Dukli – i nagle słońce! Robi się upał. Pośpiesznie ściągam kolejne warstwy, wypijam resztkę wody. Zaraz kupię sobie nową.
W Dukli gubię szlak, ale wędruję na czuja w stronę rynku. Wczasowicze snują się w upale. Nad miasteczkiem potężny smog: przez środek jedzie noga za nogą sznur samochodów. Tiry z drewnem, reanimowane busy, wszystko smrodzi na potęgę. Pić!
Nad miastem góruje charakterystyczna sylwetka Cergowej. Jak Giewont nad Zakopanem. Widać ja prawie z każdego miejsca.
Na rynku odkrycie: nowo otwarty mini-barek ze świeżo wyciskanymi sokami. Zamawiam największy ze szpinaku, jabłek i pomarańczy i zalegam na ławce w cieniu. Życie jest piękne!
Oglądam ciekawy rokokowy kościół i coś, co bez wątpienia było kiedyś synagogą. Drugi kościół pod wezwaniem św. Jana z Dukli, nie zachwycił mnie, ale za to stojąc przed nim świetnie widać ten magiczny, przekoszony stożek… Zmierzam jeszcze do parku, ale stwierdzam, że już za późno. Pora wracać. Obiadokolacja, no tak.
Wracając decyduję, że spróbuję znaleźć ten skrót. Łapie jakąś drogę, ale zbyt mocno skręca z powrotem, nie będę przecież łazić w upale po szosie. Chcę wracać lasem. Cofam się do szlaku, idę dalej. Po analizie mapy znajduję skrót. Udało się! Jest już późno, idę szybko. Ścieżka wyprowadza mnie z lasu na piękne, suche łąki. Gdzieniegdzie jałowce jak cyprysy, rozgałęzione malowniczo sosny. Rozległy widok na sąsiednie góry. Schodzę niżej, widać już Chyrową. Ścieżka znika w trawie. Idę na przełaj przez pastwisko. Drut kolczasty!
Próbuję go ominąć, trawersuję zbocze. Pakuję się w nieprawdopodobne chaszcze: kłębowisko jeżyn i ostów, wszystko po pas. Potem wbijam się w las z tak gęstym poszyciem, że trudno normalnie iść. Nie mam maczety… W końcu łapię koryto strumienia. Śliskie, chybotliwe kamienie, zwalone drzewa, ale jakoś posuwam się naprzód. W końcu ląduję na zachwaszczonym pastwisku, gdzie dominują krowie placki. Krów nie ma. Przekraczam jakiś mizerny drut kolczasty – teraz nie mam już wyjścia! Śmierdzi coraz bardziej.
Podwórko, równie zasrane jak wszystko wokół. Mając po prawej gąszcz, a po lewej drut kolczasty i strumień, po prostu muszę przez nie przejść. Kolacja za 5 minut…
Naprzeciw mnie, na środku podwórka, duża owca, tak brudna, że ciągną się za nią brązowo-czarne malownicze kłaki. Stoi jak wryta, z wyrazem autentycznego zdumienia na pysku.
– O, kurwa… Kto ty jesteś? Co tu robisz?
Obok faceci ładują coś na wóz. Miny mają identyczne jak owca.
– Dzień dobry! Przepraszam, że wchodzę na podwórko. Ale trochę się śpieszę. Idę do pana Andrzeja do schroniska.
Jeden z facetów odzyskuje mowę. Coś bełkocze , że tak bezkarnie przez czyjeś podwórko to nie można…
Ale ja już jestem na drodze. Kolacja! Biegiem po zboczu pod górę.

Spóźniam się dziesięć minut. Ale pani wcale nie marudzi. I znów dostaję kotlet zwisający z talerza. Nawet po rąbaniu się przez chaszcze i forsowaniu strumienia nie jestem w stanie go zjeść.

Noga nadwerężona skakaniem po śliskich kamieniach dokucza mi jeszcze przez cały tydzień. Następnym razem przejdę przez te druty.

hyrowa

Górna część mojego skrótu. Widok na dolinę Chyrowej